Przewodnik tatrzański, Tomasz Świst, Echa Gór Przeklętych II, Valbona-Çerem-Kolata

Echa Gór Przeklętych II, Valbona-Çerem-Kolata

Dzień trzeci wieczór, czwarty i piąty po doliny. Po lewej ręce śnieżnobiałe zerwy Maja Rrogamit, na prawo olbrzymia grań Majet e Zabores z legendarną, wielką ścianą Maja Briaset, za plecami zachodzące słońce, feria coraz gorętszych kolorów na morzu turni, a przed nami urwista ścieżynka ku ciemnozielonemu morzu lasów ścielących się pod naszymi nogami w rozległej dolinie Valbona, w tak imponującej scenerii Przeklętych kierując się ku charakterystycznej, ogromnej żyle wapiennego piargu wypełniającej właściwie dno doliny - jakaż kosmiczna siła była zdolna tyle tego tutaj nanieść!? - styrani, o zupełnym już zmierzchu dobiliśmy do przyczółka utracjuszowskiej cywilizacji, którego w żadnym wypadku pośród młodników i opuszczonych, całkiem podupadłych gospodarstw nie spodziewaliśmy się zastać. Pojedlim, popilim aż grzech. więcej...
Nowy dzień, jak właściwie każdy wcześniejszy i każdy kolejny wstał ze słońcem i błękitem nieba i gdyby tylko nie ten ujadający przez pół nocy zasraniec... Długi marsz przez Valbonę umilają efektowne widoki szczytów masywu Kolaty, który wedle planu mieliśmy obejść od wschodu. W Valbonie wsi, a właściwie tym co pośród ruin instalacji wojskowych epoki Hodży z tej wioski zostało zahaczyliśmy o senny bufet, ponad którym na horyzoncie majaczyły nawet Jezerce, z których rok wstecz oglądałem te okolice snując domysły... Nim osiągnęliśmy winikel odgałęzienia górskiej stokówki do Cerem minęły godziny marszu w słońcu, kontynuując w zakosy tuż powyżej źródła z jeżynami dostaliśmy jednoznaczne zaproszenie na pakę pełnego ludzi pojazdu trzęsącego się akurat w naszym kierunku i tym sposobem pokonaliśmy cały bajeczny skalny wąwóz, u którego drugiego końca ścieliło się zrujnowane zadupie więcej niż skromnej wioseczki wciśniętej między ciężko dostępne górskie masywy pogranicza, która raczej na długo pozostanie dla mnie synonimem krańca świata. Jako że kraniec świata może istnieć tylko przysłowiowo, a wciąż wczesna pora zachęcała ku dalszej drodze, leśne podejście na azymut i "na czuja" ku północy okazało się wyjątkowo trafionym pomysłem. Pojawiająca się raz to znowu ginąca perć wiodła nas przez kolejne progi skalne w ciemnym bukowym starodrzewie wyprowadzając na rozległą halę z całym osiedlem pasterskim, prymitywnymi, skleconymi ze wszystkiego stajenkami, obórkami i szałasem. W zapadających już ciemnościach zaczęliśmy rozbijać namiot na jedynym w miarę płaskim skraju polany, kiedy to zobaczyliśmy zbliżające się do nas światło latarki od strony szałasu. Po chwili dokuśtykał do nas dziadziuś o lasce, który bełkocząc coś pod nosem i gestykulując dał wyraźnie do zrozumienia, że ma jakiś problem z naszym biwakiem tutaj i... powinniśmy się udać razem z nim do pasterskiej gospody nieopodal co zapowiadało już nie lada wrażenia. Demosz(tak miał na imię), rocznik 1938 razem z Zoi(żona) okazali się być więcej niż gościnni... wspólna, bogata we wszystko co pasterzom do życia poza cywilizacją potrzebne i dodatkowo zakrapiana śliwowicą kolacja z wesołą pogawędką na migi przeciągnęła się późno w noc, po czym gospodarze zaprosili nas byśmy zostali pod ich dachem odstępując własne wygodne posłanie, a sami zniknęli gdzieś za "kuchenną" ścianą. Z przeciwnej strony, po sąsiedzku spała z nami lekko patrząc setka owiec z psami... Nowy dzień rozpościerał przed nami swoje podwoje przebijającym się przez mgły nad postrzępionym horyzontem grani Maja e Darpnit słońcem, którego ciepły blask z każdą chwilą napełniał naszą halę. Zebraliśmy się dość sprawnie, nie chcąc być ciężarem dla miłych gospodarzy, poza tym pogoda więcej niż zachęcająca, więc po... mrożącej krew w żyłach(dosłownie...) toaletowej przygodzie i pamiątkowej rodzinnej fotografii pożegnawszy naszych albańskich dobrodziejów ruszyliśmy w kierunku siodła granicznej przełęczy Qafa Borit, które miało kryć się gdzieś ponad linią lasów nieopodal. Drogę wyznaczało nam stado krów, wędrujących gęsiego na popas po drugiej stronie grani. Słupek graniczny przełęczy osiągnęliśmy w ciągu godziny już w pełnym słońcu opuszczając się następnie trawiastymi zboczami na czarnogóską stronę ku gigantycznemu skalnemu labiryntowi jakim rozległy masyw Kolaty opada ku dolinom w kierunku północnym, gdzie też chwilę zabrało nam znalezienie właściwej ścieżki, która mimo, że prowadzi na najwyższy szczyt kraju w niczym nie przypomina naszych podniebnych, tatrzańskich autostrad. Schowawszy większą część balastu w załomach zaczęliśmy lawirować krasowym terenem ku górze mijając wkróce zionącą chłodem jaskinie lodową z malowniczym widokiem. Niedługo potem zameldowaliśmy się na szerokiej, trawiastej równi Qafa Preslopit, gdzie co nieco odpoczęliśmy. Dalsza droga powiodła nas przez nieco eksponowane skalno-trawiaste półki ku wnętrzu zasłanego wantami, a wyżej wiecznym śniegiem olbrzymiego kotła wypełniającego przestrzeń poniżej wyraźnej przełęczy rozdzielającej wierzchołki dwóch Kolat. Wszystko ładnie pięknie tylko która jest ta Dobra, a która Zła? I z tym iście aksjologicznym bólem głowy podążaliśmy dalej, coraz stromiej ku górze, wspinając się żmudnie systemem charakterystycznie ciosanych skalnych zachodów. Droga nieźle wyznakowana przy mokrej skale mogłaby dostarczyć więcej emocji. Będąc już całkiem wysoko, w okolicach wcięcia coraz bliższej przełęczy dało się zauważyć postać człowieka, który zaczyna schodzić w naszym kierunku. Spotykamy się po nie więcej niż kwadransie. Słoweński przewodnik, bo nim właśnie być się okazał samotny wędrowca zapytany o orientację względem szczytów ponad nami z dużą dozą pewności siebie nakreślił nam, że na siodle odbijamy w lewo na główny wierzchołek Złej i w ogóle to zero filozofii i gładko... Z przełęczy chwilę potem roztaczał się ciekawy widok ku wschodowi na charakterystycznie spłaszczoną i obrywającą się pasem przepastnych urwisk grań Ravnej Kolaty, a my uderzaliśmy zgodnie ze wskazówkami na kulminację góry po lewej ręcę. Wierzchołek rozwiał szybko wszelkie wątpliwości... a samo wspomnienie eksperta od razu opatrzone zostało garścią wyzwisk, jesteśmy na Dobrej, a Zła Kolata wznosi się raźno i dumnie po przeciwnej stronie przełęczy, z której się tu wydrapaliśmy. Lekko zdegustowani, ale bez defetyzmu zaliczyliśmy odcinek powrotny w dół z dymaniem na sąsiedny szczyt, gdzie już wszystko było klarownie poza panoramą Przeklętych, która zdążyła nieco zblaknąć w mgłach wrześniowego popołudnia. Powrót na dół na odcinku do miejsca ukrycia rzeczy przebiegł nad wyraz idyllicznie, trafiwszy na właściwy przebieg ścieżki w dolnych partiach wyjścia z kotła między Kolatami szczęśliwie udało nam się nawet ominąć wrednie podcięte trawersy z początku podejścia. Skompletowawszy sprzęt ruszyliśmy w dół mając przed sobą przyjemną wizję marszu w dół polanami doliny opadającej w stronę Ropojany ku Vusanje, rutyna jednak szybko okazała się zgubna. Przeraźliwie rozległy galimatias skalny wchłonął nas bez reszty powodując niemal całkowity zanik orientacji w terenie poszatkowanym bezładnym systemem skalno-trawiastych turni, garbów i dziur z utrudnionym dostępem i ciągle ograniczoną widocznością na boki. Wyprowadzeni w pole i z rónowagi, musieliśmy się dobrze napocić, by trafić wreszcie na ścieżkę biegnącą głównym ciągiem doliny. Sama dolina pozbawiona wody niestety zrobiła na mnie niezwykle pozytywne wrażenie,w górnych partiach towarzyszyła nam sceneria fenomenalnych kolorów nieba o zachodzie słońca, niżej mijaliśmy wprost bajkowe miejscówki ukrytych przed światem, soczyście zielonych i naturalnie symetrycznie wkomponowanych w górską knieję polan z opuszczonymi domkami. Kiedy zobaczyliśmy pierwsze światła wioski w ciemnej dolinie, czarne olbrzymy szczytów grani Karanfili rysowały horyzont podświetlonego późną zorzą zmierzchu nieba, fantastyczne wrażenie. Na koniec prezent od losu, czyli tradycyjny mercedes zabiera nas wprost z drogi do Gusinje, tygodniowa pętla po Przeklętych się zamyka. Teraz odsapniemy chwile dwie i czas na poprawiny!
Maria Steczkowska o Jędrzeju Wali w 1858 roku:
"(...) nie jest to przewodnik idący tylko za pieniądze, dla zarobku, ale raczej towarzysz podróży, najdoskonalej obeznany z miejscowością, a pomimo to szczęśliwy, że mu się nadarza sposobność widzenia znowu tych okolic, których dzika piękność przemawia zrozumiałym dla umysłu jego językiem."
© 2011-2024 Tomasz Świst ◊ odwiedzin: 3963258 ◊ użytkowników online: 4strony internetowe Łódź ◊ czas html: 39ms