Nieznośnie dłużył mi się ten lot. Mizerna noc na twardej ławce w Oslo z ciągłym doglądaniem tobołów i nijakie widoki z samolotowego okna tłumiły mój entuzjazm tamtego przedpołudnia dociskane smutnawą ciężkością siwych mgieł zalegających śnieżną okolicę lotniska w Tromso, gdzie stanąłem krótkim międzylądowaniem. Wracałem na łono zimy, która dopiero co minęła mi, raz pierwszy od lat, w karpackich melancholiach, w tysiącu odkopanych zakamarków i tak po prawdzie więcej mnie ciążyło już ku majom i gajom niż lodowym dalekościom. Wzbiliśmy się ponad chmury, mleczność nie dawała za wygraną, zerkałem w dal spod opadających powiek. Cała na Północ, tetrycze wahania ostatecznie uległy znajomemu pokuszeniu. Samotniczy tryb moich łazęg odsuwał perspektywę sensownej wizyty na Svalbardzie z sezonu na sezon już nazbyt długo, więcej...
tym bardziej ponawianemu zaproszeniu Anity nie wypadało odmówić. Przysnęło mi się tylko na chwilę, gdy zaczęliśmy się wyraźnie obniżać i manewrować to na jedną to na drugą burtę. Wytrącony z letargu wbiłem wzrok w pojawiające się zza pryskających obłoków, usiane ławicami kry, granatowe morze, do widoku którego niebawem dołączyły dziewicze, śnieżne góry, coś jak niegdyś nad Jukonem, ale tu jednak było morsko, morsko po sam horyzont. Linia wybrzeża z szybko miniętym, rozpoznanym w dole Barentsburgiem rysowała kontrast, znad którego wyrósł momentalnie arktyczny archipelag z pierwszą od zachodu, podłużną Ziemią Księcia Karola i całą nieskończonością zastygłych w lodach skalnych grzebieni i fiordów. Markotność ustąpiła zachwytowi zdumienia nad tą przestrzenią i sceną wyjętą jak z filmowego snu o świata skraju. Wielki, otwarty Isfjorden i zaraz Longyearbyen. Wszystko nowe. Doleciałem jako ostatni z ekipy. Anita z Krzyśkiem i Maćkiem czekali już na mnie w lotniskowym holu. Moje toboły wypadały nader skromnie swoimi gabarytami wobec wyprawowego ekwipunku świeżo zapoznanych towarzyszy, którzy wszyscy w odróżnieniu ode mnie zasmakowali już kiedyś svalbardzkiego chleba. Powitaliśmy gryzący mróz, zapakowaliśmy bagażówkę i hajże na kwaterę do miasteczka. Mała, niebieska, "profesorska" chatka, w szpalerze niskich, kolorowych domków nieopodal brzegów fiordu, ugościła nas ciepłem przez następne dni, które spożytkowaliśmy na kompletowanie sprzętu(z obowiązkową bronią na wypadek zbyt bliskiego spotkania z polarnym misiem), zakupy, odwiedziny, pakowania, spacerki i wszelaką integrację i aklimatyzację z wiosny polskiej do tej arktycznej, ledwo kalendarzowej, co wciąż każe dobrze podkuć buty.
Sama, administrowana przez Norwegię, stolica Svalbardu - Longyearbyen z raptem 2,5 tysiąca stałych mieszkańców rozłożyła się wzdłuż brzegów krańca rozległych, niezamarzających wód Adventfjorden, lokując swoje centrum w posępnej, międzygórskiej dolinie lodowcowej rzeki Longyearelvy. Do niedawna liczyło się tu przede wszystkim górnictwo węgla kamiennego i rybołóstwo, jeszcze wcześniej wielorybnictwo. Wraz z zamknięciem większości kopalni prym w biznesie przejęła turystyka, co też odmieniło architektoniczne oblicze miejscowości dając efekt dynamicznej, ale niezbyt romantycznej(o co trudno mieć pretensje w tej surowości klimatu) mozaiki nowoczesnych osiedli i postindustrialnych historykaliów. Przyczółek cywilizacji maleńki, a całkiem multikulturowy. Nie brakuje i Polaków rodaków z często nietuzinkową biografią. Senny port, drogie i dobrze wyposażone sklepy, muzea, zbór, parę sympatycznych kafejek i snobistycznych restauracji. Kolorowo, kompaktowo z niecichnącym warkotem wszędobylskich skuterów.
Sobotni poranek 2 kwietnia powitał nas pięknym słońcem i trzaskającym mrozem. Zapakowaliśmy się na dwa razy do busa z zapoznanym świeżo, a bawiącym w Longyear już dłużej Łukaszem i pojechaliśmy na punkt wyjścia naszej wędrówki u stóp upstrzonych węglowym pyłem zboczy ostatniej pracującej szachty w okolicy(Gruve 7) kilka km na pd-wsch od miasteczka. Zapięliśmy narty, ja moje długie, leśne Peltoneny, reszta ekipy backcountry i w bojowym rynsztunku i radosnym nastroju ruszliśmy przed siebie, w górę doliny Bolterdalen. Wyprawę szacowaliśmy na 11-12 dni w terenie, a celem maksimum jaki sobie obraliśmy był trawers wschodniej połaci Szpicbergenu dolinami ku Zatoce Inglefielda i eksploracja wielkich lodowców Ziemi Heer w drodze powrotnej.
Pierwsze wzniesienia okazały się testem dla sprzętu. O ile moje wanienkowe, fińskie sanki jechały bez zarzutu, to lekkie, plastikowe, nakryte szerszymi niż one same Piteraqami(system arktycznych śpiworów) i ciągnięte na dość luźnych linkach domowej roboty, pulki moich kompanów jęły wywracać się to szarpane podmuchami wiatru, to na nierównościach podejść coraz stromszych zboczy, co spowalniało nasz marsz. Po drodze w dolinie minęliśmy się z pędzącymi zaprzęgami i grupą wędrowców, w której jak się okazało była przyjaciółka Anity i Krzyśka, Basia, ta sama, od której mieliśmy zapewnione karabin i race. Powitaliśmy się serdecznie i wymieniliśmy dobre życzenia na dalszą drogę. Wieczór dnia, który już kwietniową porą na Dalekiej Północy nie chyli się ku ciemnościom zastał nas w okolicach obniżenia przełęczy w głębokim cieniu rozłożystej góry, gdzie też w zaspach równinki poczęliśmy wkopywać się pierwszym obozem. Koty za płoty plus trzy namioty. Było z tym trochę zachodu, bo i niedźwiedziowy "ogródek", tj. system ogrodzenia bazy linkami rozciągniętymi na palikach uzbrojony w race hukowe mający nas zabezpieczać na wypadek wizyty nieproszonego, ciekawskiego gościa, gdy pośniemy, montowaliśmy debiutancko, a mróz tylko tężał i wszelkich manualnych operacji nie ułatwiał. Żeglarska pomysłowość Maćka okazała się bezcenną w walce z węzłami i sznurkami.
Dwudziestostopniowy ziąb dał się nam nieco we znaki, ale koniec końców koło południa dnia następnego, przy słonku w zenicie ruszyliśmy dalej, przewijając się niebawem na stronę doliny Tverrdalen. Lazurowe niebo opierało się o kształtne wierzchołki Foxtoppen i Battfjellet, a w nietkniętej śladem dali oko wypatrzyło kilka fantazyjnie wysoko lokowanych, zapewne myśliwskich, chatek. Strome zjazdy i kros lodowym wylewem strumienia, który próbował obudzić się z odwilżą kilka tygodni wcześniej, wymagały twardej sprężyny w kolanach i mocnego skupienia uwagi. Długi szus po kiepskim śnie w coraz silniejszym wietrze wyzuwał nas szybko z zapasów energii. Stada niskich, charakterystycznie grubokarkich reniferów kilkukrotnie przecięły nam szlak, gdy zjeżdżaliśmy śmielej szerokim zboczem ku przestrzeniom wielkiej Reindalen, której malowany coraz jaskrawiej mandarynkowym światłem pejzaż otwierał się coraz pełniej przed nami. Krzyś postradał foki, Maćkowi zaczęła w trasie dokuczać kiełkująca ostatnimi dniami infekcja i tak wszyscy wpadliśmy w kocioł zwalającej z nóg wichury na dnie doliny. Po niemal dwóch godzinach gehenny dotarliśmy wreszcie do brzeżka niewybitnego wzgórka południowej połaci tej huraganowej pustyni, gdzie pozbawieni lepszej opcji w zasięgu wzroku, rozbiliśmy obóz z nadzieją jakiejś ochrony przed szalejacym żywiołem. Miejsce okazało się na tyle dogodne, że wobec siły wiatru i dla regeneracji sił zostaliśmy tam i na drugą noc, godząc się tym samym z utratą szybkiego tempa planowanej tury. By przygód nie było za mało jedna z maszynek do gotowania z nagła odmówiła posłuszeństwa, tak więc Anita z Krzysztofem wzięli na siebie cały trud kucharzenia i gotowania wody. Maciej zdrowiał, a ja odmarzałem próbując coś czytać. Niezawodna Irma słała nam z Polski via satelita prognozy pogody. Wiatr zawodził, płynęły godzina za godziną.
Samo serce, być może najpotężniejszej doliny całego Szpicbergenu, szerokiej miejscami na 6 kilometrów z plejadą śmiałych grani dokoła było nam teraz domem. 20 kilometrów dalej Reindalen uchodzi do wód zatoki Kaldbukta, trzeciego największego fiordu Svalbardu - Van Mijefjorden. Możnaby tamtędy przesmyknąć się wiązanką dolin do Rosjan w Barentsburgu, gdy my tymczasem celowaliśmy w interior, a więc w kierunku dokładnie przeciwnym.
Słońce kryształ, ale wiatr prosto w twarz nie odpuszczał nawet na chwilę. Coraz to nowe białe góry piętrzyły się z lewa i z prawa odmieniając zaskakująco swą postać razem z nami brnącymi naprzód. Daliśmy sobie w kość tego dnia, nadrabiając nieco dystansu. Ja odcierpiałem swoje na finiszu, ciagnąc się podłamany daleko z tyłu na rozwalonym wiązaniu, które ostatecznie jakimś cudem udało mi się zreperować klejem i chałupniczym mykiem w warunkach iście kostniczych już na biwaku, gdzie lodowata wilgoć niemiłosiernie wdzierała się nam do śpiworów. Opatuliłem nogi kanadyjską kurtką Maćka, przestałem nerwowo trzeć stopę o stopę, pomogło, zasnąłem. Miejsce, w którym zabazowaliśmy, kilka brakujących kilometrów od najwyższego punktu Reindalen, z widokiem, w nieustającej grze światłocieni, na skalno-lodowe grzebienie Lunckefjellet, z fantastyczną, jakby tylko z nawianych śniegów zbudowaną poniebną turnią Aasgaardfjellet tuż po boku, było esencjonalnie pięknie. Poczucie nasycenia pejzażem, za którego namiastkami, mgnieniami tyle razy się w życiu nagoniłem do upadłego po kontynentalnych, północnych rubieżach, było tu i teraz absolutnie wspaniałym. Gdyby tylko nie ten ścinający krew mróz!
Malownicza dolina samotnych olbrzymów Lundströmdalen powiodła nas śmielej na południe. Marsz przez pustkę ubarwiło spotkanie z idącą zwartym szykiem z naprzeciwka, jednako umundurowaną grupą narciarzy, a potem było już tylko długie zejście w ogrom przestrzeni Kjellströmdalen z frapującym dalekim widokiem chatki widmo u załamania doliny. Tym sposobem po jakichś dziesięciu godzinach dotarliśmy na skryte między wałami moren miejsce noclegu pod piramidą Taggryggen osnutą specjalnie dla nas woalem karmazynowych mistykaliów... Wrócił wigor w zespole. Pogoda wciąż radowała serce i gryzła w nos i policzki. Równa jak stół, wolna od kształtnych sezonowych nunataków, które z takim sentymentem wspominał z poprzedniej swojej wyprawy Krzyś, śnieżna tafla jeziora Ratjørna doprowadziła nas do pierwszego, bliskiego spotkania z wielkim lodem. Było to długie na kilometr i wysokie na kilkanaście metrów czoło lodowca Edvardbreen. Zdobne w żylaste, karbonowe mozaiki, prawieczne kryształy dały się i dotknąć i polizać. Anita tęskniła za tym miejscem jak za starym przyjacielem. Droga środkiem wyglądającego bezpiecznie, nieuszczelinionego lodowca obfitała w panoramy rodem z księżyca. Niewiarygodnie symetryczne, lśniące na zachodzie sopki Svansen i Fjomet wyglądały jak nie z tego świata. Nagminnie odstawałem od reszty żwawego peletonu, nie mogąc powstrzymać się od pstrykania zdjęć, co kosztowało mnie sporo zachodu ze zdejmowaniem i ubieraniem grubych rękawic, a skutkowało ciągłym odmrażaniem dłoni i ...zasłużonymi burami od kierownictwa. Wchodziliśmy coraz głębiej w niedźwiedziowy teren, tym bardziej trzeba było nam trzymać się ściśle razem, by w razie W z chcącym zaprzyjaźnić się uszatkiem odstrzeliwać się skutecznie. Nie były to, przyznaję się, jedyne wybryki niezamierzonych niesforności starego solisty wobec zespołu. Koniec końców wdrapaliśmy się na płytkie siodło powyżej naszego lodowca nieopodal wybitnej kulminacji Håfjellet, gdzie nie mogliśmy nie przystanąć dłużej. Zachwyt odbierał dech. Wypłynąłem na lodowego przestwór oceanu... Gigantyczne masy, nietkniętego dziewiczego lodu Nordsysselbreen i Sulsbreen wypełniały trudną do ogarnięcia zmysłem przestrzeń, głębię nad głębiami, jakby dno misy w otoczeniu dekorowanych czapkami chmur arktycznych gór, od naszych stóp aż po szarpany, surowy horyzont. Uginający nogi majestat Terra Borealis. Cmokałem z wrażenia. Po lewej majaczyła już rówień morza, od której zaskakująco szybko nadciągnęła gęsta, zimna mgła. Zdążyłem się jeszcze wtedy rozmarzyć nad powrotem w to imponujące miejsce w jakiejś wieczornej scenerii i uprzedzając nieco dalszą opowieść, wspomnę, że moje życzenie doczekało się spełnienia w feerii wspaniałych oranżów i purpur już dnia następnego. Póki co wytrasowaliśmy czujnie skłonem lodowca w tym mylnym mleku w jego bliskie wybrzeża sąsiedztwo na spanie, podczas którego po raz pierwszy, na zmianę, trzymaliśmy warty.
Inglefieldbukta była blisko, a pogodowy fart nas nie opuszczał. Klucząc przesmykami wśród morenowych grzbietów zbliżaliśmy się do morza. Za którymś zakrętem, minąwszy jakby wrota złomiskowych zwałów objawił nam się wreszcie wyczekiwany monumentalny widok na zatokę z porażającym amfiteatrem spływających ku niej lodowców, obrywających się na koniec swej odwiecznej wędrówki potężnym i na każdym odcinku swej 4-kilometrowej rozciągłości oryginalnie rzeźbionym klifem. Istna magia. Celebrowaliśmy każdy błękitny detal, bryły, kanty i spękania czy też melodię miliona kropel wydobywającą się zza "płaczących", lodowo-węglowych kurtyn północnego ramienia wielkiej podkowy zatoki. Podeszliśmy do lodu tak blisko jak to było możliwe, a wcale niestary trop polarnego misia, co biegł w dal podnóżem zerwy kazał nam się mieć cały czas na baczności z broną w pogotowiu. Dopięliśmy swego. Zatoka Inglefielda nad Storfjordem Morza Barentsa, nazwana tak na cześć postaci XIX-wiecznego brytyjskiego eksploratora Sir Edwarda Augusta Inglefielda, była cała nasza. Na koniec tego niezwykłego dnia podzieliliśmy się nią jeszcze z przybyłymi z nienacka, od strony morza norweskimi maszerami. Szybko i malowniczo ginęły z oczu pędzące psy i sanie w ogromie glacjalnego krajobrazu, który z żalem żegnaliśmy odchodzac po własnych śladach. "Bycie jest niemową, a umysł gadułą". Ostatkiem spojrzeń zapisywałem całe to piękno w pamięci. Opowieść Krzysia o niegdysiejszych zimowaniach pewnej francuskiej pary w lodach zatoki uznałem za zbyt romantyczną by mogła być ona prawdziwą(Jacht Vagabond 2009!), ale zaprawdę wrażeń było po głowy zawrót.
Lodowaty obóz w niegasnących nocnymi godzinami szkarłatach otoczenia znajomego nam już Edvardbreen, u stóp „Alpamayo” dopełnił dzieła, a potem przyszły mgliste czasy. Dostrzeżona w dali ekipa wędrowców podążająca północnym skrajem lodowca wyglądała jak jakieś pismo robaczkowe albo naskalne malowidło na oceanie bieli. Zniknęły gdzieś fantazyjne sopki i wydmy do nieba. Nastały odcienie szarości. Winkiel Kjellströmdalen i Lundströmdalen majaczył znów widmem samotnej chatki. Pogoniłem naprzód. Mikroskopijny punkcik w dali nieśpiesznie nabierał realnych kształtów. Kiedy wreszcie dopadłem miejsca, ku mojemu zdumieniu u drzwi kabiny powitała mnie postawna blond Helga i tak od słowa do słowa parę chwil później wylądowaliśmy wszyscy w rozgrzanej izdebce na kawie wśród pięciu wesoło spędzających sobie weekend na tym wygwizdowie tubylczyń. Pół godziny tej odrealnionej niespodzianki niemal rozhermetyzowało nas z nabytej mroźnej zaprawy. Rozbity kawałek dalej, mocno wietrzny biwak z wartowaniem okazał się twardym wyzwaniem. Umiliły go nam urodziny Maćka okraszone tortem i ...lodami(!). Na dobry, poranny omen odwiedziła nas ciekawska pardwa. Huragan tylko nasilał się goniąc tumany śnieżnego pyłu szerokim przestworem doliny otoczonej wyniosłymi, identycznie żebrowatymi masywami. Zrobiło się całkiem płasko, więc zdjąłem foki, by jechać szybciej i efektywniej. Ciekawe, że po tylu dniach trudów jakbym dopiero zaczynał się rozochocać do nowych przygód. Przerabialiśmy zawzięcie nogami w stronę fiordu. Po paru godzinach machania w tym przeciągu ukazały się przed nami fatamorgany Sveagruvy, a ściślej beczkowych magazynów gazu/paliw na skraju likwidowanej po ponad stuleciu istnienia górniczej osady. Dobiliśmy ku nim zmarnowani na oparach energii, ale cień nadziei w choćby niewiadomej pójścia "ku ludziom" przeważył nad niepodobieństwem budowy obozu w tej tragicznej, rwącej kamienie, kurniawie. Leciałem pierwszy. Gruby żwir kawałka asfaltu łączącego małe lotnisko z niegdysiejszym centrum osiedla drapał nam pulki, a wiatr z sadystyczną zaciekłością co chwila je przewracał, ale pchaliśmy się desperacko do przodu po wyglądające na wciąż używane budynki bazy robotników. "Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam". Wiedziony przeczuciem, jak to zawsze na trybie przetrwaniowym, byłem dobrej myśli. Po krótkim sondowaniu okolicy, wyszedł do nas jakiś chłop w uszance, z którym zagadaliśmy co nieco. Z kwadrans gdzieś telefonował, na co zaraz filozoficznie sarknąłem coś do Krzyśka o wyższości słowiańskiej gościnności, ale happy end przerósł nasze oczekiwania. Zakwaterowaliśmy się w hotelowych warunkach z zaproszeniem na śniadanie. Długi i ciężki był to dzień, ale warto było marzyć. Gorący prysznic i ten widok z okna ku rozpalonym barwami zmierzchu lodom w głębi fiordu Rindersbukty... Niczego więcej do szczęścia nam nie było potrzeba. Wczasowaliśmy się tak i tajały nam facjaty do obiadu dnia następnego, gdy oznajmiono nam, że musimy zwolnić mieszkanie, co w try miga ocuciło nas z wygody i rozanielenia. Plan był gotowy i wszyscy co do niego zgodni. Wystartowaliśmy po lodzie w głąb tak kuszącej lodowcowymi widokami Rindersbukty, w którą to zresztą mieliśmy pierwotnie wejść ze wschodu przez góry nim szereg opisywanych perypetii i arktyczna rzeczywistość zweryfikowały nasze papierowe zamiary. Nie ma tego złego. Sceneria drapieżnego tła rumieniących się w widną noc seraków Paulabreen i poranna eskapada na lekko do olbrzymiego spływu lodowca Scheelego osładzały szczękanie zębami ostatniego, obozowego wartowania. Scheelebreen był na wyciagnięcie ręki, między błękit a szafiry w akompaniamencie grzmotów i obrywów Gigantomachia setek połyskujących figur, kolumnad, łuków i obelisków, partenonów niby zaklętego w lodową ruinę antycznego polis był w mojej ocenie absolutną wisienką na torcie całej svalbardzkiej wyprawy. Powrót lodem do Svei był już tylko dłużącą się formalnością, po której umówieni zawczasu Dominika z Niko i spółką, okutawszy nieboraków w puchowe kombinezony, ewakuowali nas skuterami przez tonące w mgłach góry do Longyear, gdzie też zaraz po szczęśliwie zakończonych przygodach bez zwłoki przystąpiliśmy do wesołego roztrenowania po okolicznych knajpach, a raptem trzy dni później siedzieliśmy już z rodzinami przy polskim, wielkanocnym stole w Poznaniu, Łodzi i Rzeszowie. Pełni arktycznych impresji nie do zapomnienia i wiosennych już inspiracji. Tajgi echem, tundry tchnieniem. Zew Północy powróci. Zawsze powraca.
W wyprawie uczestniczyli:
Krzysztof Wójcik(Łódź)
Anita Horowska(Poznań)
Maciej Dziurla(Poznań)
oraz moja, skromna rzeszowska osoba.
Serdeczne podziękowania za wspólną przygodę i doskonałą kompanię.
Zapraszam do galerii zdjęć.