Luty mija, marzec bieży. Nie zmienia się nic. Północ wzywa. Laponia na całe zło!
Szkic nowej laponiady zakładał wielką pętlę przez znajome tereny Parku Kekkonena, ale z wieloma nowymi eksploracjami chatek i rejonów i wysuwającym się na pierwszy plan śmiałym narciarskim trawersem przez bagna Repoappy, z zachodu na wschód ku nieodwiedzonym przeze mnie dotąd chatkom w dziczach Kemihaary zahaczając o tajemne miejscówki nad Auhtijoki.
Drugi etap, po oddechu w Saariselce, miał być sentymentalnym powrotem po 5 latach nad rzekę Ivalo, wizytą u Terhi w Kutturze, a przede wszystkim przejściem przez właściwe Hammastunturi, a więc zima do syta w rekompensacie za tak postny i bezśnieżny ubiegły sezon. więcej...
Zakupy sprzętu(narty metsa, pulka itd.) w przepaskudnie słotnych Helsinkach okazały się nie lada kombinacją i gdyby nie pomoc Janiego naprawdę nie wiem jak bym z tym całym balastem, logistyką i zamieszaniem podołał.
W Saariselce apogeum zimy. Świeże zaspy do połowy wysokości domów. Szybkie zakupy i peakes na południe. Wyskoczyłem na drogę we Vuotso. Policzki, a zwłaszcza dłonie rozpakowujące samolotowe tobołki natychmiast poczuły, że jesteśmy kolejny tysiąc kilometrów dalej na północ...
Boczną, białą drożyną, a rychło przetartym przez skutery duktem sunąłem na wschód ku niewidocznym póki co wzgórzom Nattanen. Trochę mi zeszło i gdy pod wieczór niebo rozpogodziło się krwistymi kolorami wzgórza ledwo zamajaczyły przede mną między drzewami. Mróz momentalnie stężał.
W zapadających ciemnościach odbiłem między smreki dziewiczym śniegiem ku górze. Hen gdzieś tam czeka z chatką na szczycie.
Ciemności i coraz stromiej. Obładowane sanki szybko ugrzęzły w śniegach, zaczęła się mordownia. Po jakimś czasie tego survivalu odpuściłem i przepakowawszy na szybko część najbardziej przydatnych, jak mi sie wtedy wydawało, rzeczy, zostawiłem pulkę w lesie, a już "tylko" z ciężkim worem na plecach kontynuowałem w zakosy ku górze. Nowe narty bez fok wcale nie chciały się wspinać i co chwila lądowałem bezwładnie w białej toni po pachy.
Nim, dość już styrany, wyszedłem powyżej piętra karłowatych drzewek na niebie rozegrał się niesamowity, dynamiczny spektakl multikolorowej zorzy polarnej. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i normalnie chwytałbym za aparat, normalnie... nie w tym stanie i nie w środku pokrytego łamliwą szrenią zbocza, które nie wybaczyłoby żadnej ekwilibrystyki ponad program. Ciesząc oczy, kierowany intuicją, zapomniałem o zmęczeniu drapiąc się z mozołem ku górze. Daleko to czy blisko, nic nie widzę.
Nos podpowiadał jednak dobrze, około 22 czołówka oświetliła zarys kompletnie zasypanej i zamrożonej chatki. Odkopałem drzwi. Dwa, długie, zimne i ciemne miesiące od Nowego Roku nikt tu nawet nie zajrzał i z takim stanem rzeczy na chatkach miałem się na tej wędrówce spotkać jeszcze wielokrotnie.
W oczekiwaniu dalekich panoram, kolejnych zórz i scenerii zabunkrowałem się na wierzchołku Pyha Nattanen na noc kolejną. Trzynaście minus, książka w dłoń, drewna dość, wicher gwiżdże, do zerkania na nieprzyjazne zewnątrz wydrapałem i wytopiłem maleńką dziurkę w totalnie zasklepionym szrenią oknie.
Skalne "białe słonie" osłaniały nieco lodowy domek od północnego wiatru, rozległa, biała przestrzeń jeziora Sompio upstrzona przy krawędziach lesistymi cyplami i wysepkami wypełniała cały południowy horyzont. By spojrzeć ku sąsiednim wzniesieniom w gnieździe wzgórzy Nattaten musiałem wytrasować sobie dojście w zmrożonym śniegu po pas.
Powtórki zórz się nie doczekałem, ale drugiego poranka, kiedy już zbierałem się na dół, niebo nieco rozchmurzyło się i piękne światłocienie przebiegły przez połacie tajgi dokoła. Zjazd, przypominający stylem telemark w zwolnionym tempie, przecinając skrzące się w słońcu, nietknięte, perłowe śniegi, ku przedwczorajszemu duktowi w dolinie był absolutną frajdą.
Poobiadawszy w sympatycznych szałasach nad samym brzegiem Sompio podreptałem dalej na wschód, świadomy poważnego dystansu do pokonania. Schronu Orponen nad Kopsusjoki przyszło mi znowu szukać po ciemku. Padnięty, wykrzesałem jeszcze z siebie tyle, by, nim zamarznę przygotować jakąś szybką kolację. Utopiłem ze śniegu może szklankę letniej wody z igliwiem, gdy nagle palnik odmówił posłuszeństwa i żadnym sposobem nie szło go rozhulać. Przykro, jak tu jutro i potem biwakować bez wody!?
Nigdy nie bawcie się w grillowanie kiełbasek nad kemping-gazem... zaworka palnika z tłuszczu już nie wyczyścisz. Co za głupota! Biwak w laavu, przy trzynastu minus był próbą generalną dla nowego śpiwora. Test wypadł pozytywnie. Z rana rozpaliłem jakieś szczapki, by mieć co pić na nowy długi dzień, co wstał pogodowo obiecujący.
Wedle pierwotnego planu po przekroczeniu Kopsusjoki miałem wyjść na szeroką prerię bagien i zacząć orientacyjne manewry mające mnie doprowadzić do chaty Tammikamppa. Teren nie wydawał się nawet trudny, ale te 10 km trzeba by zrobić idealnie na czuja. Niby nic nadzwyczajnego, ale brak sprawnej maszynki gazowej przy ryzyku biwaku w szczerej śnieżnej pustyni jak i sprawdzona kopność śniegów na przełajach ostudziły mój zapał.
Dobry ślad skuterów biegł dalej na wschód i kusił wygodą, nim też podążyłem dalej wiedziony potwierdzonym później przez napotkanych "snowmobilistów" przeczuciem, że idę w stronę Luirojarvi. Nie to było moją pierwotną ambicją, więc jeszcze trochę poszarpałem się na boki z intencją znalezienia skrótu ku Karapulju. Bezskutecznie. Około 22 dotarłem nad znajome, skąpane w świetle księżyca, niespodziewanie ciche i puste Luiro z przestronnym Hiltonem na wyłączność. Długodystansowe dreptanie nieco utemperowało moje bojowe zamiary, więc cały kolejny dzień, bez specjalnych wyrzutów sumienia przebimbałem nad lśniącym w pełnym słońcu Luiro, które w tej romantycznej, zimowej scenerii przypominało jakieś sienkiewiczowskie Butrymy. Piękny dzień z feerią kolorów na wieczór i wędrówką świateł po okolicznych górach i pagórach. Ze dwie godziny odmarzałem w zaspach jednej z wysepek podziwiając to pyszne widowisko natury. Z czasem pojawili się i goście m.in. zespół dość niesfornych Łotyszy. Ku zdumieniu nowoprzybyłych zdecydowałem się na szybką przeprowadzkę do wolnej i przytulnej Rajankamppy, co było doskonałym wyborem. Dalsze losy, przy wprost perfekcyjnej pogodzie rzuciły mnie prześlicznym leśnym przełajem z ginącym śladem acz w baśniowej scenerii aż po wyiskrzony purpurowo wieczór na południe ku chacie Karapulju, gdzie się już kompletnie rozanieliłem. Zmrok zapadł trzydziestką na minusie, ale nie zdążyłem jeszcze skryć się w śpiworze, gdy zdumiony spostrzegłem światła zbliżające się od zachodu, od strony rzeki. Ki diabeł!? Para młodych czeskich ekstremalistów we właściwym wreszcie tego słowa znaczeniu(Pierwsi zwycięzcy/zdobywcy "Lapland Extreme Challenge"!) zawitała w progi. Mroźną nocą na niebie znowu zatańczyły zielonkawe zorze. Póżno, bo około południa dnia nastepnego po małym poczestunku z nowymi gośćmi na chatce wyruszyłem dalej na południe korzystając ze śladu założonego przez moich Czechów. Pogoda zszarzała, a i lichy trakt zniknął zawiany pośród posępnej tundry bagien. Tammikamppę, starą i nową odnalazłem bez większych ekscesów, tychże jednak dostarczyła noc, nad wyraz zimna i nieprzyjemna za sprawą mało wydajnego pieca(chatka po renowacji...). Zwinąwszy się w kłębek, zasnąłem przy lekturze elektrosiążki, która przykrym trafem wylądowała później pod moim ciężarem za plecami, jak się okazało rano, rozbitym ekranem kończąc swój żywot, a więc radości z sielankowego czytania byłoby na tyle... W bardziej przyjazne strony powędrowałem na zachód, ogrom bagien Kaita-aapa, wiatr i ciężki śnieg ostatecznie odwiodły mnie od prób forsownego marszu ku dalekiej Harkavaarze, a brak jasnego planu dnia uratował znaleziony nieopodal leśnego przesmyku ślad skutera, który poważniejąc z każdym kwadransem wywiódł mnie gdzieś nad Repojoki i poprowadził ku górom aż po zaktowiczenie w luksusowo odbudowanym szałasie Hammaskoty. Towarzystwo ludzi było mi zbędnym, więc z wizyty w Hammaskuru od razu zrezygnowałem. Po wygodnie przespanej nocy, przy pięknym słońcu na niebie obrałem samotny ślad biegnący za plecami chatki wprost w las, lądując rychło w całym systemie głębokich wąwozów aż po ich wypłaszczenie się w najwyższym biegu Jaurujoki skąd wygodnie z biegiem rzeki poszusowałem w kierunku Siulanruoktu, zastając legendarny schron w stanie imponującego wręcz zadbania. Godzina była na tyle młoda, że na noc udałem się do Tahvontupy. Perspektywa sauny była tak kusząca... Długi i mroźny wieczór w ciasnej dolince nad szumiącą Tyyryoją przerodził się w iście baśniowy spektakl światłocieni pełni księżyca wędrującego ponad wierzchołki strzelistych do nieba świerków. Coś nie do zapomnienia! Leniwą pobudkę w ukochanej kabinie okrasił pośród zimnej siwizny poranka nieprzeczuwający mojej obecności tamże samotny ren stojący i dumający sobie pod drzwiami. Jakże wielkie było jego zdumienie i jeszcze szybsza rejterada :) Jego śladem z biegiem rzeki podążywszy po jakimś kwadransie niemal zderzyłem się z czwórką narciarzy idących z naprzeciwka. Wymieniliśmy zdawkowe pozdrowienia, ale w jednej chwili i ja i napotkani stanęli jak wryci. "Karol!?" "Tomasz!?" A niech mnie, co za niespodzianka! Czescy przyjaciele, co 2 sezony wcześniej deptali mi wiele dni po piętach i z którymi na koniec wędrówki pobiesiadowałem znowu tutaj i znowu na mojej ścieżce. Taka wielka Laponia, taki mały świat! Rozmówiliśmy się co do naszych dalszych planów w kniei życząc sobie ponownego zejścia się w Saariselce na piwo przed ich odlotem, co się nam rzeczywiście potem pięknie udało. Podbudowany niezwykłym zbiegiem okoliczności, z jedną wywrotką z rozkojarzenia, której świadkował podążający przede mną cały czas poranny rogaś, mglistym Jauru zawitałem do sercu najbliższej utulni na końcu świata Peuraselki. Zostawiwszy część ekwipunku z zamiarem rychłego powrotu do chatki wyprawiłem się dalej, drapiąc się żmudnymi zakosami ku wierszynie Harkamurusty. Za cel obrałem sobie dotarcie jeszcze tego dnia do wymarzonej Harkavaary, sławnej chaty, do której żadna ścieżka ponoć nie prowadzi. W międzyczasie niebo rochmurzyło się na dobre, śnieżna pustać pogranicznych bagien jęła mienić się w krystalicznym słońcu. Popołudnie zaczęło się chylić feerią oranżów i purpur malowniczych strzępków chmur i choć czas naglił, a mróz tężał ani myślałem się spieszyć, nie chcąc stracić niczego z fantastycznej scenerii wieczoru, którą okrasiło wytoczenie się ponad kontrastującą z bielą równiny postrzępioną linią świerkowego lasu krąglutkiego księżyca w pełni. Twardy ślad skuterów pozwalał niemal frunąć przed siebie, ale o szusowaniu do samej Harkavaary nie mogło być już mowy. Na szczęście po drodze czekała na mnie przytulna Peskihaara, w której spędziłem przyjemnie ciepłą noc. Dnia następnego podejmując intuicyjnie ślad biegnący wprost na zachód, a wedle moich uprawnionych domysłów założony około trzech tygodni wcześniej przez pielgrzymującego intensywnie w tych okolicach z kamerą Jouniego Ohtameę, ruszyłem ku Harkavaarze. Śliczny świerkowy gąszcz zbiegał ku zalanym słońcem szerokim moczarom, tam też po jakichś 3 godzinach ukazała się moim oczom przystrojona grubą śnieżną czapą, całkiem słusznych rozmiarów chatka z przycupniętą tuż obok, pochyloną starą sauną, która wespół z drewutnią malowały sielski obraz zaginionej w dziczach wioseczki. Od pierwszego wejrzenia zauroczony, zasiedziałem się w zachwycie chłonąc czarodziejskość tej leśno-bagiennej uboczy. Kolorowy wieczór zastał mnie na powrót za Peskihaarą żwawo gnającego przez siarczysty mróz w stronę doliny Jaurujoki. O poranku termometr w Peuraselce wskazał 25 stopni na minusie. Po śniadaniu jednak szybko poszarzało i mróz nieco odpuścił, a mnie przyszło mierzyć się z dawno planowaną, długą trasą wzdłuż zony granicznej, znad Jaurujoki na północ "za plecy" Vongoivy via dolina Iso-oi. Nie tylko dystans okazał się być tego, nie mającego końca, dnia nie lada wyzwaniem, ale może i przede wszystkim wyjątkowa upierdliwość terenu z tysiącem stromych hopek i parowów wymuszających ciągłe zdejmowanie nart. Karkołomnymi leśnymi zjazdami ciemną już nocą dobiłem nad Anterijoki, której brzegiem podążając doszedłem wreszcie, po 15 godzinach do Anterinmukki. Światło w chatce zwiastowało towarzystwo, ale nim wdrapałem się ku niej na wysoki brzeg, resztką sił, w pełnej desperacji rozpaliłem w nadrzecznej saunie i do środka nocy odpłynąłem w zbawiennych oparach... Ranek 14 marca powitał szarością i mokrym śniegiem, niemal odwilżą. Wszycy mieszkańcy wybyli już z chaty, gdy ja wciąż zbierałem się nieśpiesznie. Nic gorszego nad lepiący się do ślizgów i uniemożliwiający normalny marsz śnieżny kleik nie mogło mnie spotkać. Klnąc, w trudzie obchodziłem wzgórze Anteripaa, gdy zza pleców doścignął mnie nagle samotny narciarz z małym plecaczkiem na biegówkach. Dziwaczny widok. Delikwent miał na imię Ales i jak mi się wyżalił, pchany ciekawością odłączył się o poranku od swojej czeskiej grupy i deczko pobłądził zestresowany snieżycą i znikającymi w mig śladami i co tu robić. Wydedukowałem szybko, że dogonimy resztę ekipy w Muorravaaracce, a więc wszystko się składa i zaproponowałem przecieranie szlaku. Z bijącą w twarz śnieżną krupą postękaliśmy parę godzin nim ujrzeliśmy wycelowane w nas światła. Wszyscy szczęśliwi choć i zraniona duma pogubionego w tundrach niebogi nie pozwoliła mu tryskać wdzięcznością, a wręcz komicznie przedziwnie. Wieczór w czesko-fińskim zespole minął nad wyraz przyjemnie na dywagacjach do późna. Vesa z Mikko z Helsinek wspominali swój niezwykły narciarski wyczyn z przedwczoraj tj. 46 kilometrów z dalekij Uittipiekki do Siulanruoktu nad Jauru. Podziwu godne! Śniadanie umiliły popisy lokalnej, prawie oswojonej myszy. Niebo wypiękniało i znowu wszystkich pożegnałem zostając dłużej nacieszyć się spokojem starej dobrej kabiny. Pogadałem też z sympatyczną ekipą, wojskowo odzianych młodych Finów("Team62") rezydujących po sąsiedzku w torfowym Muorravarakkaruoktu. Śladem hałaśliwych Czechów udałem się na północ okropnie dłużącą się doliną, by w podwieczornej zadymce znów ich spotkać w Jyrkkavaarze. Przyjaznej atmosfery nie starczyło nam jednak na długo, ukrop jaki mimo próśb i nalegań zaserwowali mi w izbie imprezowicze okazał się na tyle nie do zniesienia, że poszedłem spać do drewutni, przyprawiając swoją obecnością tamże, mylących notorycznie drzwi nocnych gości kibelka niemal o zawał serca. Szkoda, że nie o wstyd i krztę refleksji, ale mniejsza... wypłacili mi za wszystko na koniec ekwiwalentem zupek w proszku i ...przeterminowanych snickersów po czym zniknęli na stałe z widoku gwarantując spokojny szus po zamarzniętej Suomujoki na zachód. Stado reniferów wędrowało ze mną białą wstęgą rzęki w stronę słońca. Na popas zatrzymałem się w zachwycająco położonej na wysokiej leśnej skarpie z melodią widocznych poniżej rzecznych kaskad chatce Snellmaninmaja. Przepiękny rogaś strzegł drzwi, parę chwil potem kabinę obległa cała jego reniferowa familia. Z ich kuzynami miałem przyjemność i ze dwie godziny potem w rejonie malowniczej Huoltotupy.