Przewodnik tatrzański, Tomasz Świst, Home

Witaj na Lodowym,
Po stronie pasji gór
i przygody.
Zapraszam
do wspólnego wędrowania!
Zamów wycieczkę teraz!

Przewodnik tatrzański zaprasza w Tatry, Pieniny i okolice

Kompleksowa obsługa pobytu w górach i opieka przewodnika tatrzańskiego dla grup i turystów indywidualnych.
Wycieczki górskie w Tatry i Pieniny o rozmaitym stopniu trudności oraz tury objazdowe szlakami zabytków
historii i kultury krain podtatrzańskich Polski i Słowacji. Cennik usług. Rabaty dla grup szkolnych. Serdecznie zapraszam!
Tel. +48 603 531 835
komentarze: dodaj
imię: Nikita
2012-03-27 23:43
Gdzież to tym razem wiatr uniósł Cię na swych skrzydłach?

Aktualności

Suomujoki wpada do Sanu, a San do ...Czeremoszu.

2023-05-03
Zima zim długimi tygodniami jawiła mi się bezbrzeżną, a jednak przez te dwa miesiące w śniegach i mrozach lapońskiej nicości świtała sennie tęskna, majowa myśl, która w tej chwili spełnia się błękitnozielonym, delirycznym, karpackim zachłyśnięciem... Goni mnie po tej hibernacji za buki i na wody bystre. Poślizg z obiecanymi raportami wybaczcie. Zawiało, zawołało z Południa. Od kostniczej permanencji w pełen rozkwit na gwałt. Poza świat i poza czas, jeszcze ten jeden, proszę, raz...
Zaraz wracam i z wszystkiego, sobie a muzom, się tu wywnętrzę. Carpe Carpatia!
"A kiedy pojadę w góry nad marzeń mych oceanem, to będzie ta najwyższa, na której nigdy nie stanę... I niechaj zawsze nade mną góruje taka wysoka, proszę cię o to pani beskidzka, zielonooka..." Kurzy czy burzy. Czeremoskie mgły, czywczyńskie sny nada śnić. Wiosna poezja. Majówkujcież zdrowo.
P.S. Sezon wycieczkowy w Tatrach i wokoło ruszy lada dzień. Szukacie przewodnika i gawędziarza? Polecam się. Wolnych terminów na maj i czerwiec jeszcze się coś uchowało. Telefon, sms, 603 531 835. Zapraszam. Tomek
komentarze: dodaj

Zaproszenie do Kolbuszowej.

2022-11-11
Listopadły gości się i mości. Nie ma jak przygodowa opowieść na aksamitny, długi, jesienny wieczór.
Serdecznie zapraszam na XIV Festiwal Turystyczny do Miejskiego Domu Kultury w Kolbuszowej(woj. podkarpackie), w sobotę 19 listopada 2022, gdzie będę miał przyjemność zagaić już o zimie w całej jej arktycznej pełni snując wspomnienia kwietniowej wyprawy ku błękitnym lodom Szpicbergenu.
Impreza z szeregiem prelekcji rozpoczyna się o godzinie 15, wstęp wolny.
Do zobaczenia.
komentarze: dodaj

U wrót doliny.

2022-10-21
Po deszczu gwiazd i pod strażą aniołów, spotkajmy się tam.
Gdzie zimny turkus szemrze ku głębinom cienia, tam dukat się ściele, Pierścień opromienia.
Lapoński wieczór, między szumną wiosną a złotą jesienią krainy przepastnych dolin norweskiej Subarktyki.
Knieja nad kniejami tajgi Øvre Dividal i głębia nad głębiami kanionów doliny Reisy.
Królestwa Elfów i starożytnych, północnych run uchylą przed nami rąbka tajemnicy starowieku
w opowieści ze slajdami na żywo.
Jauru znowu nadaje i zaprasza serdecznie w czwartek 10 listopada 2022 o 20:30.
komentarze: dodaj

Terra Borealis. Szpicbergen 2022

2022-05-15
Nieznośnie dłużył mi się ten lot. Mizerna noc na twardej ławce w Oslo z ciągłym doglądaniem tobołów i nijakie widoki z samolotowego okna tłumiły mój entuzjazm tamtego przedpołudnia dociskane smutnawą ciężkością siwych mgieł zalegających śnieżną okolicę lotniska w Tromso, gdzie stanąłem krótkim międzylądowaniem. Wracałem na łono zimy, która dopiero co minęła mi, raz pierwszy od lat, w karpackich melancholiach, w tysiącu odkopanych zakamarków i tak po prawdzie więcej mnie ciążyło już ku majom i gajom niż lodowym dalekościom. Wzbiliśmy się ponad chmury, mleczność nie dawała za wygraną, zerkałem w dal spod opadających powiek. Cała na Północ, tetrycze wahania ostatecznie uległy znajomemu pokuszeniu. Samotniczy tryb moich łazęg odsuwał perspektywę sensownej wizyty na Svalbardzie z sezonu na sezon już nazbyt długo, więcej...
tym bardziej ponawianemu zaproszeniu Anity nie wypadało odmówić. Przysnęło mi się tylko na chwilę, gdy zaczęliśmy się wyraźnie obniżać i manewrować to na jedną to na drugą burtę. Wytrącony z letargu wbiłem wzrok w pojawiające się zza pryskających obłoków, usiane ławicami kry, granatowe morze, do widoku którego niebawem dołączyły dziewicze, śnieżne góry, coś jak niegdyś nad Jukonem, ale tu jednak było morsko, morsko po sam horyzont. Linia wybrzeża z szybko miniętym, rozpoznanym w dole Barentsburgiem rysowała kontrast, znad którego wyrósł momentalnie arktyczny archipelag z pierwszą od zachodu, podłużną Ziemią Księcia Karola i całą nieskończonością zastygłych w lodach skalnych grzebieni i fiordów. Markotność ustąpiła zachwytowi zdumienia nad tą przestrzenią i sceną wyjętą jak z filmowego snu o świata skraju. Wielki, otwarty Isfjorden i zaraz Longyearbyen. Wszystko nowe. Doleciałem jako ostatni z ekipy. Anita z Krzyśkiem i Maćkiem czekali już na mnie w lotniskowym holu. Moje toboły wypadały nader skromnie swoimi gabarytami wobec wyprawowego ekwipunku świeżo zapoznanych towarzyszy, którzy wszyscy w odróżnieniu ode mnie zasmakowali już kiedyś svalbardzkiego chleba. Powitaliśmy gryzący mróz, zapakowaliśmy bagażówkę i hajże na kwaterę do miasteczka. Mała, niebieska, "profesorska" chatka, w szpalerze niskich, kolorowych domków nieopodal brzegów fiordu, ugościła nas ciepłem przez następne dni, które spożytkowaliśmy na kompletowanie sprzętu(z obowiązkową bronią na wypadek zbyt bliskiego spotkania z polarnym misiem), zakupy, odwiedziny, pakowania, spacerki i wszelaką integrację i aklimatyzację z wiosny polskiej do tej arktycznej, ledwo kalendarzowej, co wciąż każe dobrze podkuć buty.
Sama, administrowana przez Norwegię, stolica Svalbardu - Longyearbyen z raptem 2,5 tysiąca stałych mieszkańców rozłożyła się wzdłuż brzegów krańca rozległych, niezamarzających wód Adventfjorden, lokując swoje centrum w posępnej, międzygórskiej dolinie lodowcowej rzeki Longyearelvy. Do niedawna liczyło się tu przede wszystkim górnictwo węgla kamiennego i rybołóstwo, jeszcze wcześniej wielorybnictwo. Wraz z zamknięciem większości kopalni prym w biznesie przejęła turystyka, co też odmieniło architektoniczne oblicze miejscowości dając efekt dynamicznej, ale niezbyt romantycznej(o co trudno mieć pretensje w tej surowości klimatu) mozaiki nowoczesnych osiedli i postindustrialnych historykaliów. Przyczółek cywilizacji maleńki, a całkiem multikulturowy. Nie brakuje i Polaków rodaków z często nietuzinkową biografią. Senny port, drogie i dobrze wyposażone sklepy, muzea, zbór, parę sympatycznych kafejek i snobistycznych restauracji. Kolorowo, kompaktowo z niecichnącym warkotem wszędobylskich skuterów.
Sobotni poranek 2 kwietnia powitał nas pięknym słońcem i trzaskającym mrozem. Zapakowaliśmy się na dwa razy do busa z zapoznanym świeżo, a bawiącym w Longyear już dłużej Łukaszem i pojechaliśmy na punkt wyjścia naszej wędrówki u stóp upstrzonych węglowym pyłem zboczy ostatniej pracującej szachty w okolicy(Gruve 7) kilka km na pd-wsch od miasteczka. Zapięliśmy narty, ja moje długie, leśne Peltoneny, reszta ekipy backcountry i w bojowym rynsztunku i radosnym nastroju ruszliśmy przed siebie, w górę doliny Bolterdalen. Wyprawę szacowaliśmy na 11-12 dni w terenie, a celem maksimum jaki sobie obraliśmy był trawers wschodniej połaci Szpicbergenu dolinami ku Zatoce Inglefielda i eksploracja wielkich lodowców Ziemi Heer w drodze powrotnej.
Pierwsze wzniesienia okazały się testem dla sprzętu. O ile moje wanienkowe, fińskie sanki jechały bez zarzutu, to lekkie, plastikowe, nakryte szerszymi niż one same Piteraqami(system arktycznych śpiworów) i ciągnięte na dość luźnych linkach domowej roboty, pulki moich kompanów jęły wywracać się to szarpane podmuchami wiatru, to na nierównościach podejść coraz stromszych zboczy, co spowalniało nasz marsz. Po drodze w dolinie minęliśmy się z pędzącymi zaprzęgami i grupą wędrowców, w której jak się okazało była przyjaciółka Anity i Krzyśka, Basia, ta sama, od której mieliśmy zapewnione karabin i race. Powitaliśmy się serdecznie i wymieniliśmy dobre życzenia na dalszą drogę. Wieczór dnia, który już kwietniową porą na Dalekiej Północy nie chyli się ku ciemnościom zastał nas w okolicach obniżenia przełęczy w głębokim cieniu rozłożystej góry, gdzie też w zaspach równinki poczęliśmy wkopywać się pierwszym obozem. Koty za płoty plus trzy namioty. Było z tym trochę zachodu, bo i niedźwiedziowy "ogródek", tj. system ogrodzenia bazy linkami rozciągniętymi na palikach uzbrojony w race hukowe mający nas zabezpieczać na wypadek wizyty nieproszonego, ciekawskiego gościa, gdy pośniemy, montowaliśmy debiutancko, a mróz tylko tężał i wszelkich manualnych operacji nie ułatwiał. Żeglarska pomysłowość Maćka okazała się bezcenną w walce z węzłami i sznurkami.
Dwudziestostopniowy ziąb dał się nam nieco we znaki, ale koniec końców koło południa dnia następnego, przy słonku w zenicie ruszyliśmy dalej, przewijając się niebawem na stronę doliny Tverrdalen. Lazurowe niebo opierało się o kształtne wierzchołki Foxtoppen i Battfjellet, a w nietkniętej śladem dali oko wypatrzyło kilka fantazyjnie wysoko lokowanych, zapewne myśliwskich, chatek. Strome zjazdy i kros lodowym wylewem strumienia, który próbował obudzić się z odwilżą kilka tygodni wcześniej, wymagały twardej sprężyny w kolanach i mocnego skupienia uwagi. Długi szus po kiepskim śnie w coraz silniejszym wietrze wyzuwał nas szybko z zapasów energii. Stada niskich, charakterystycznie grubokarkich reniferów kilkukrotnie przecięły nam szlak, gdy zjeżdżaliśmy śmielej szerokim zboczem ku przestrzeniom wielkiej Reindalen, której malowany coraz jaskrawiej mandarynkowym światłem pejzaż otwierał się coraz pełniej przed nami. Krzyś postradał foki, Maćkowi zaczęła w trasie dokuczać kiełkująca ostatnimi dniami infekcja i tak wszyscy wpadliśmy w kocioł zwalającej z nóg wichury na dnie doliny. Po niemal dwóch godzinach gehenny dotarliśmy wreszcie do brzeżka niewybitnego wzgórka południowej połaci tej huraganowej pustyni, gdzie pozbawieni lepszej opcji w zasięgu wzroku, rozbiliśmy obóz z nadzieją jakiejś ochrony przed szalejacym żywiołem. Miejsce okazało się na tyle dogodne, że wobec siły wiatru i dla regeneracji sił zostaliśmy tam i na drugą noc, godząc się tym samym z utratą szybkiego tempa planowanej tury. By przygód nie było za mało jedna z maszynek do gotowania z nagła odmówiła posłuszeństwa, tak więc Anita z Krzysztofem wzięli na siebie cały trud kucharzenia i gotowania wody. Maciej zdrowiał, a ja odmarzałem próbując coś czytać. Niezawodna Irma słała nam z Polski via satelita prognozy pogody. Wiatr zawodził, płynęły godzina za godziną.
Samo serce, być może najpotężniejszej doliny całego Szpicbergenu, szerokiej miejscami na 6 kilometrów z plejadą śmiałych grani dokoła było nam teraz domem. 20 kilometrów dalej Reindalen uchodzi do wód zatoki Kaldbukta, trzeciego największego fiordu Svalbardu - Van Mijefjorden. Możnaby tamtędy przesmyknąć się wiązanką dolin do Rosjan w Barentsburgu, gdy my tymczasem celowaliśmy w interior, a więc w kierunku dokładnie przeciwnym.
Słońce kryształ, ale wiatr prosto w twarz nie odpuszczał nawet na chwilę. Coraz to nowe białe góry piętrzyły się z lewa i z prawa odmieniając zaskakująco swą postać razem z nami brnącymi naprzód. Daliśmy sobie w kość tego dnia, nadrabiając nieco dystansu. Ja odcierpiałem swoje na finiszu, ciagnąc się podłamany daleko z tyłu na rozwalonym wiązaniu, które ostatecznie jakimś cudem udało mi się zreperować klejem i chałupniczym mykiem w warunkach iście kostniczych już na biwaku, gdzie lodowata wilgoć niemiłosiernie wdzierała się nam do śpiworów. Opatuliłem nogi kanadyjską kurtką Maćka, przestałem nerwowo trzeć stopę o stopę, pomogło, zasnąłem. Miejsce, w którym zabazowaliśmy, kilka brakujących kilometrów od najwyższego punktu Reindalen, z widokiem, w nieustającej grze światłocieni, na skalno-lodowe grzebienie Lunckefjellet, z fantastyczną, jakby tylko z nawianych śniegów zbudowaną poniebną turnią Aasgaardfjellet tuż po boku, było esencjonalnie pięknie. Poczucie nasycenia pejzażem, za którego namiastkami, mgnieniami tyle razy się w życiu nagoniłem do upadłego po kontynentalnych, północnych rubieżach, było tu i teraz absolutnie wspaniałym. Gdyby tylko nie ten ścinający krew mróz!
Malownicza dolina samotnych olbrzymów Lundströmdalen powiodła nas śmielej na południe. Marsz przez pustkę ubarwiło spotkanie z idącą zwartym szykiem z naprzeciwka, jednako umundurowaną grupą narciarzy, a potem było już tylko długie zejście w ogrom przestrzeni Kjellströmdalen z frapującym dalekim widokiem chatki widmo u załamania doliny. Tym sposobem po jakichś dziesięciu godzinach dotarliśmy na skryte między wałami moren miejsce noclegu pod piramidą Taggryggen osnutą specjalnie dla nas woalem karmazynowych mistykaliów... Wrócił wigor w zespole. Pogoda wciąż radowała serce i gryzła w nos i policzki. Równa jak stół, wolna od kształtnych sezonowych nunataków, które z takim sentymentem wspominał z poprzedniej swojej wyprawy Krzyś, śnieżna tafla jeziora Ratjørna doprowadziła nas do pierwszego, bliskiego spotkania z wielkim lodem. Było to długie na kilometr i wysokie na kilkanaście metrów czoło lodowca Edvardbreen. Zdobne w żylaste, karbonowe mozaiki, prawieczne kryształy dały się i dotknąć i polizać. Anita tęskniła za tym miejscem jak za starym przyjacielem. Droga środkiem wyglądającego bezpiecznie, nieuszczelinionego lodowca obfitała w panoramy rodem z księżyca. Niewiarygodnie symetryczne, lśniące na zachodzie sopki Svansen i Fjomet wyglądały jak nie z tego świata. Nagminnie odstawałem od reszty żwawego peletonu, nie mogąc powstrzymać się od pstrykania zdjęć, co kosztowało mnie sporo zachodu ze zdejmowaniem i ubieraniem grubych rękawic, a skutkowało ciągłym odmrażaniem dłoni i ...zasłużonymi burami od kierownictwa. Wchodziliśmy coraz głębiej w niedźwiedziowy teren, tym bardziej trzeba było nam trzymać się ściśle razem, by w razie W z chcącym zaprzyjaźnić się uszatkiem odstrzeliwać się skutecznie. Nie były to, przyznaję się, jedyne wybryki niezamierzonych niesforności starego solisty wobec zespołu. Koniec końców wdrapaliśmy się na płytkie siodło powyżej naszego lodowca nieopodal wybitnej kulminacji Håfjellet, gdzie nie mogliśmy nie przystanąć dłużej. Zachwyt odbierał dech. Wypłynąłem na lodowego przestwór oceanu... Gigantyczne masy, nietkniętego dziewiczego lodu Nordsysselbreen i Sulsbreen wypełniały trudną do ogarnięcia zmysłem przestrzeń, głębię nad głębiami, jakby dno misy w otoczeniu dekorowanych czapkami chmur arktycznych gór, od naszych stóp aż po szarpany, surowy horyzont. Uginający nogi majestat Terra Borealis. Cmokałem z wrażenia. Po lewej majaczyła już rówień morza, od której zaskakująco szybko nadciągnęła gęsta, zimna mgła. Zdążyłem się jeszcze wtedy rozmarzyć nad powrotem w to imponujące miejsce w jakiejś wieczornej scenerii i uprzedzając nieco dalszą opowieść, wspomnę, że moje życzenie doczekało się spełnienia w feerii wspaniałych oranżów i purpur już dnia następnego. Póki co wytrasowaliśmy czujnie skłonem lodowca w tym mylnym mleku w jego bliskie wybrzeża sąsiedztwo na spanie, podczas którego po raz pierwszy, na zmianę, trzymaliśmy warty.
Inglefieldbukta była blisko, a pogodowy fart nas nie opuszczał. Klucząc przesmykami wśród morenowych grzbietów zbliżaliśmy się do morza. Za którymś zakrętem, minąwszy jakby wrota złomiskowych zwałów objawił nam się wreszcie wyczekiwany monumentalny widok na zatokę z porażającym amfiteatrem spływających ku niej lodowców, obrywających się na koniec swej odwiecznej wędrówki potężnym i na każdym odcinku swej 4-kilometrowej rozciągłości oryginalnie rzeźbionym klifem. Istna magia. Celebrowaliśmy każdy błękitny detal, bryły, kanty i spękania czy też melodię miliona kropel wydobywającą się zza "płaczących", lodowo-węglowych kurtyn północnego ramienia wielkiej podkowy zatoki. Podeszliśmy do lodu tak blisko jak to było możliwe, a wcale niestary trop polarnego misia, co biegł w dal podnóżem zerwy kazał nam się mieć cały czas na baczności z broną w pogotowiu. Dopięliśmy swego. Zatoka Inglefielda nad Storfjordem Morza Barentsa, nazwana tak na cześć postaci XIX-wiecznego brytyjskiego eksploratora Sir Edwarda Augusta Inglefielda, była cała nasza. Na koniec tego niezwykłego dnia podzieliliśmy się nią jeszcze z przybyłymi z nienacka, od strony morza norweskimi maszerami. Szybko i malowniczo ginęły z oczu pędzące psy i sanie w ogromie glacjalnego krajobrazu, który z żalem żegnaliśmy odchodzac po własnych śladach. "Bycie jest niemową, a umysł gadułą". Ostatkiem spojrzeń zapisywałem całe to piękno w pamięci. Opowieść Krzysia o niegdysiejszych zimowaniach pewnej francuskiej pary w lodach zatoki uznałem za zbyt romantyczną by mogła być ona prawdziwą(Jacht Vagabond 2009!), ale zaprawdę wrażeń było po głowy zawrót.
Lodowaty obóz w niegasnących nocnymi godzinami szkarłatach otoczenia znajomego nam już Edvardbreen, u stóp „Alpamayo” dopełnił dzieła, a potem przyszły mgliste czasy. Dostrzeżona w dali ekipa wędrowców podążająca północnym skrajem lodowca wyglądała jak jakieś pismo robaczkowe albo naskalne malowidło na oceanie bieli. Zniknęły gdzieś fantazyjne sopki i wydmy do nieba. Nastały odcienie szarości. Winkiel Kjellströmdalen i Lundströmdalen majaczył znów widmem samotnej chatki. Pogoniłem naprzód. Mikroskopijny punkcik w dali nieśpiesznie nabierał realnych kształtów. Kiedy wreszcie dopadłem miejsca, ku mojemu zdumieniu u drzwi kabiny powitała mnie postawna blond Helga i tak od słowa do słowa parę chwil później wylądowaliśmy wszyscy w rozgrzanej izdebce na kawie wśród pięciu wesoło spędzających sobie weekend na tym wygwizdowie tubylczyń. Pół godziny tej odrealnionej niespodzianki niemal rozhermetyzowało nas z nabytej mroźnej zaprawy. Rozbity kawałek dalej, mocno wietrzny biwak z wartowaniem okazał się twardym wyzwaniem. Umiliły go nam urodziny Maćka okraszone tortem i ...lodami(!). Na dobry, poranny omen odwiedziła nas ciekawska pardwa. Huragan tylko nasilał się goniąc tumany śnieżnego pyłu szerokim przestworem doliny otoczonej wyniosłymi, identycznie żebrowatymi masywami. Zrobiło się całkiem płasko, więc zdjąłem foki, by jechać szybciej i efektywniej. Ciekawe, że po tylu dniach trudów jakbym dopiero zaczynał się rozochocać do nowych przygód. Przerabialiśmy zawzięcie nogami w stronę fiordu. Po paru godzinach machania w tym przeciągu ukazały się przed nami fatamorgany Sveagruvy, a ściślej beczkowych magazynów gazu/paliw na skraju likwidowanej po ponad stuleciu istnienia górniczej osady. Dobiliśmy ku nim zmarnowani na oparach energii, ale cień nadziei w choćby niewiadomej pójścia "ku ludziom" przeważył nad niepodobieństwem budowy obozu w tej tragicznej, rwącej kamienie, kurniawie. Leciałem pierwszy. Gruby żwir kawałka asfaltu łączącego małe lotnisko z niegdysiejszym centrum osiedla drapał nam pulki, a wiatr z sadystyczną zaciekłością co chwila je przewracał, ale pchaliśmy się desperacko do przodu po wyglądające na wciąż używane budynki bazy robotników. "Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam". Wiedziony przeczuciem, jak to zawsze na trybie przetrwaniowym, byłem dobrej myśli. Po krótkim sondowaniu okolicy, wyszedł do nas jakiś chłop w uszance, z którym zagadaliśmy co nieco. Z kwadrans gdzieś telefonował, na co zaraz filozoficznie sarknąłem coś do Krzyśka o wyższości słowiańskiej gościnności, ale happy end przerósł nasze oczekiwania. Zakwaterowaliśmy się w hotelowych warunkach z zaproszeniem na śniadanie. Długi i ciężki był to dzień, ale warto było marzyć. Gorący prysznic i ten widok z okna ku rozpalonym barwami zmierzchu lodom w głębi fiordu Rindersbukty... Niczego więcej do szczęścia nam nie było potrzeba. Wczasowaliśmy się tak i tajały nam facjaty do obiadu dnia następnego, gdy oznajmiono nam, że musimy zwolnić mieszkanie, co w try miga ocuciło nas z wygody i rozanielenia. Plan był gotowy i wszyscy co do niego zgodni. Wystartowaliśmy po lodzie w głąb tak kuszącej lodowcowymi widokami Rindersbukty, w którą to zresztą mieliśmy pierwotnie wejść ze wschodu przez góry nim szereg opisywanych perypetii i arktyczna rzeczywistość zweryfikowały nasze papierowe zamiary. Nie ma tego złego. Sceneria drapieżnego tła rumieniących się w widną noc seraków Paulabreen i poranna eskapada na lekko do olbrzymiego spływu lodowca Scheelego osładzały szczękanie zębami ostatniego, obozowego wartowania. Scheelebreen był na wyciagnięcie ręki, między błękit a szafiry w akompaniamencie grzmotów i obrywów Gigantomachia setek połyskujących figur, kolumnad, łuków i obelisków, partenonów niby zaklętego w lodową ruinę antycznego polis był w mojej ocenie absolutną wisienką na torcie całej svalbardzkiej wyprawy. Powrót lodem do Svei był już tylko dłużącą się formalnością, po której umówieni zawczasu Dominika z Niko i spółką, okutawszy nieboraków w puchowe kombinezony, ewakuowali nas skuterami przez tonące w mgłach góry do Longyear, gdzie też zaraz po szczęśliwie zakończonych przygodach bez zwłoki przystąpiliśmy do wesołego roztrenowania po okolicznych knajpach, a raptem trzy dni później siedzieliśmy już z rodzinami przy polskim, wielkanocnym stole w Poznaniu, Łodzi i Rzeszowie. Pełni arktycznych impresji nie do zapomnienia i wiosennych już inspiracji. Tajgi echem, tundry tchnieniem. Zew Północy powróci. Zawsze powraca.
W wyprawie uczestniczyli:
Krzysztof Wójcik(Łódź)
Anita Horowska(Poznań)
Maciej Dziurla(Poznań)
oraz moja, skromna rzeszowska osoba.
Serdeczne podziękowania za wspólną przygodę i doskonałą kompanię.
Zapraszam do galerii zdjęć.
komentarze: dodaj

Przestrzeń woła.

2022-02-20
Nim ta zima przebrzmi, nim zmiotą nas z planszy,
staniemy wysoko, wpatrzeni w modrą dal siedmiu horyzontów
Karpat, Uralu Polarnego i rubieży Laponii.
Białym szeptem apoftegmatów ojców pustyni
okiełznamy zachwyt nad potęgą stworzenia
w twardych okowach zimy zaklętą.
Ponad przestrzeń, co woła i Ciszę, która uzdrawia.
Z ducha bowiem jesteśmy i w górę śmiało nam spoglądać trzeba.
Serdecznie zapraszam na kolejny wieczór opowieści ze slajdami,
wieczór dociekań o tajemnicy w ojczystych i arktycznych Dalekościach ukrytej.
Pasaż przez miejsca i okolice nieprzegadane.
Czekam na Was nad Jauru w czwartek 27 marca 2022 o 20:15.
komentarze: dodaj

Ku Nocy Ciemnej.

2022-02-04
Jesienno-zimowa, lapońska odyseja ku Nocy Ciemnej doczeka się tutaj wkrótce godnego jej opisu w detalach, a póki co wszystkich ciekawych owych doznań, dociekań i wnioskowań w dalekich duktach krucjaty pod wiatr w poszukiwaniu duchowego ubóstwa jak i tych z Was zainteresowanych kalejdoskopem scenerii i przestrzeni Północy, którymi wiodło mnie przeznaczenie zapraszam do nagrań z treściwego i chyba dość osobistego w wymowie styczniowego wieczoru na żywo nad Jauru. Dzięki wszystkim obecnym za pamięć i doskonałe towarzystwo po powrocie na antenę.
Pod tysiąc kadrów z 50 dni lapońskiej samotności umieściłem w trzech galeriach sekcji Daleka Północ, a brakujące wpisy z błąkań niedawno minionych uzupełniłem. Update witryny trwa.
Biegun Zimna na gościnnej mazurskiej rubieży po rocznej pauzie wypadł na bogato, choć i tym razem rodzima Północ Daleka nie uraczyła nas białą zimą. Sążniście o Sarku się porozwodziłem. Ukłony dla gospodarzy imprezy i prelegentów.
Pozdrowienia dla starych i nowych znajomych w Arktykę zapatrzonych. Oby nam się znów za rok podarzyło.
Karpacka zima z jej sztandarowymi kaprysami mija nieubłaganie. Nadrabiam zaległe tęsknoty. Chłonę miejsca i łapie chwile. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Zaraportuje o tym i owym niebawem, bo za prawdę tyle natchnień, co na człeka spadło w tych ostatnich tygodniach z wilkami i zakamarkami zasługuje na porządną oprawę i nadpisanie. Tymczasem sezon w pełnym biegu.
A Wy napisaliście już swój biały ślad na kartach tej zimy?
Czas wyzyskujcie, a wolność w sobie pielęgnujcie.
W góry, lasy braciszkowie mili. Bije dzwon.
komentarze: dodaj

Lumen de lumine. Zaproszenie.

2022-01-06
"Wszedłem - hen kędyś w nieznane,
Trwałem w zamarłym stanie,
Wyższym nad wszelkie poznanie.
Nie wiem, w jakiem szedł strony,
Lecz gdym się znalazł u celu,
Dostrzegłem światłem olśniony
Głębie tajemnic wielu".
Lapoński kres przez mroków mrok w wieczorze z opowieścią o wolności ducha pośród obrazów szwedzkich,
norweskich i fińskich arktycznych horyzontów minionej jesieni.
Serdecznie zapraszam 20 stycznia tj. czwartek o godz. 20:00 nad Jauru.
Link do wydarzenia:
komentarze: dodaj

A Ten, który widzi w ukryciu odda Tobie.

2022-01-01
Czołem cisi przechodnie i tajemniczy bywalcy.
Zaglądali w te zakamarki jeszcze kto?
Chciałoby się rzec, że stara witryna nabiera patyny, kiedy od stóp do głów kurzem zarosła, no ale póki żyjemy.
Działo i dzieje się dość, a czasy niepewne. Zły się zawziął i chce nas wytrzebić z ducha. Wierzę, że trwacie, walczycie i odważne plany kreślicie wszak "światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła". Nigdy o tym nie zapominajcie, a przez mrok zawsze śmiało kroczcie i zgasłe gwiazdy starego, wspaniałego świata zapalajcie. Prawdą, dobrem i pięknem, a Ten, który widzi w ukryciu odda Wam.
I dla mnie wybiła godzina. Pożegnałem najtrudniejszy i najważniejszy zarazem rok mojego życia, w którym największa doczesna strata jaką poniosłem odbija się nieustającym echem wołającego na pustyni. I tą drogą dziękuję Wam za pamięć
w modlitwie w owe dni.
Życzę Nam wszystkim, byśmy w tym Nowym Roku stawili dzielnie czoła wyzwaniom jakie rzuca nam świat, zachowując godność, wzajemną życzliwość i ubezpieczając wolność wobec szarżującego kolektywizmu nie na lichym szańcu obaw
o zachowanie posiadania i wygody, ale w mocnym oparciu o słowo Tego, który był, który jest i który przychodzi.
Wypatrujcie z Nowym Rokiem tych miejsc, tych chwil, gdzie duch świata z całą jego syrenią kakofonią Was nie dosięgnie.
W ciszy Prawda sama Was odnajdzie.
Pomyślności i wielu łask bożych nad waszymi rodzinami i waszymi zamierzeniami. Niech całe bogactwo i nieskończoność horyzontów stoją przed Wami otworem w tym właśnie rozpoczętym Anno Domini 2022. Jauru & Lodowy zawsze z Wami.
komentarze: dodaj

To była Jesień. 50 dni lapońskiej samotności.

2021-12-05
"O drogo moja deszczami umyta,
I wysuszona parującą spieką!
Nieś mię, gdzie zechcesz, jeno niech zakwita
Przede mną zawsze twe modre: daleko".
Na przekór tej kakofonii absurdu, co próbuje w nas wszczepić poddaństwo i beznadzieję, zapraszam Was na kołysankę o wolności, kolejny rozdział powieści o zauroczeniu Ciszą Stumilowego Lasu i niekończącym się trwaniu w zachwycie nad Duchem Prawdy, która wyzwala.
Wieczór slajdów z lapońską gawędą na żywo, 21 grudnia 2021 tj. we wtorek o godz. 20 na moim profilu fejsbukowym. Zapraszam.
Więcej szczegółów w opisie wydarzenia, do którego link poniżej.
komentarze: dodaj

Listopadłość polska

2021-11-29
Pusto wszędzie, głucho wszędzie, Listopad czyta swoje mistyczne orędzie.
Spodziewałem się chylić w tej martwocie i odgrzewać członki przy lapońskich piecach,
a tu karpackie zakamarki mi z nieba spadły.
Wielki eskapizm klęka przed siwą, bieszczadzką mgłą i procesją świętych figur i kapliczek pogórza.
Samotny wilk wita cię w szronach nad Dźwiniaczem, Tatry z Tokarni ślą szkarłatne pozdrowienie,
płonie ognisko i szumią głowy na Baranim.
Wyruszasz przed świtem, by niczego nie uronić, wracasz, gdy noc otula gwiazdozbiorem wspomnień.
Jak niewiele trzeba. Jak dobrze tu być. Jak dawniej. Constans i balans powrócił.
komentarze: dodaj

Pauza strategiczna.

2021-09-02
Kiedy nihilizm napiera, zmilknij w pustyniach.
"Skarbcie sobie skarby w niebie, gdzie ani rdza, ani mól nie psuje, i gdzie złodzieje nie wykopują, ani nie kradną.
Albowiem gdzie jest skarb twój, tam jest i serce twoje". (Mt 6, 20–21)
komentarze: dodaj

Wyspy samotne. Lough Ree.

2021-07-20
Dziewiątego maja owego roku, który póki co zasługuje jedynie na wymazanie z pamięci zaczęła się w Irlandii uroczysta pieriedyszka po długich miesiącach ucisku z wiązaniem nóg do osiedlowych spacerniaków i głów do telewizyjnych kołchoźników dla kolektywnego dobra. Poniedziałek się jeszcze dobrze nie zbudził kiedy ruszyłem przed siebie. Nie wołały mnie góry, ale jakiś dziki zew przestrzeni, azylu od młotka i kołowrotka. Kurzący się między starymi butami zwój packrafta skierował moje myśli ku spokojnym wodom. Tak trafiłem nad Lough Ree powyżej małego Athlone w zupełnie nijakim w powszechnym oglądzie, nizinnym środku kraju i w objęciach zielonych plaż i uroczysk, cypli i archipelagów wielkiego jeziora ostałem pod tuzin następnych weekendów nurzając się w ciszy wieczorów przy ogniu, harmonii fal i śpiewach ptaków poranka. Tego mi było więcej...
potrzeba wśród tej nieznanej mi wcześniej pustki, która jednak nie zdążyła wcale zionąć beznadzieją otchłani, ale raczej jakąś tajemną, przyzywającą słodyczą, której naprzeciw wyszedłem, dobrze pamiętam, twardymi Kazaniami Proboszcza z Ars i ponowionymi nawoływaniami De imitatione Christi Tomasza a Kempis, by kilka tygodni potem, jednego, mglistego, irlandzkiego poranka zdumieć się nad odkryciem w małym, kamiennym kościółku, małego, śpiącego szarego miasteczka mszy świętej wszechczasów... Wielka Wyspa Samotna od strony Falsk, Wyspa Maleńka i Bigosowa z wiatrem i pod falę na rozbujanej łupinie. Magia średniowiecznych, gotyckich ostańców św.Diarmaida pośród wykwieconych ros Inchcleraun, Wyspy Kwakra, idylla fotogenicznej Saints Island i zakamarki zapomnianych klasztorów w dżunglach Inchboffin. Krągła Inchmore z krowią arkadią i Starcem, co ostatniego anachoretę ponoć widział... Gdzieżbym się tu kiedyś siebie spodziewał drążącego pejzaż na pozór pozbawiony lotności i dziewiczości, a jednak. Kiedy za dużo masz, wtedy za mało widzisz. Wyznajesz przypadek, a twoje nieznoszące krytyki ego rośnie do niemożebnych rozmiarów. Wystarczy naprawdę jedna chwila, by obrócić tę pyszną iluzję w ruinę i przypomnieć ci, że tylko pokora otwiera drogę poznania prawdy o tym, że cel, ku któremu zmierzasz jest poza widnokręgiem twoich ziemskich zmysłów i doczesnych zamysłów.
"Jak wielką rzeczą jest poznawać, kochać i służyć Bogu! Na tym świecie nie mamy nic ważniejszego do zrobienia. Wszystko inne jest stratą czasu. Działać mamy jedynie dla Boga, składając nasze dzieła w Jego ręce". Św. Jan Maria Vianney
komentarze: dodaj

Modlitwie, co nigdy nie ustaje.

2021-04-05
"Patrzcie mówi im, grób się próżny został, Pan zmartwychpowstał, Alleluja!"
W Noc Zmartwychwstania Pańskiego odeszła ku Niemu,
najukochańszy i najwierniejszy przyjaciel mojego życia,
latarnik w mroków czerń i radość powrotów tysiąca,
dobroć, modlitwa, poświęcenie, pokora i ciepło,
od zawsze i na zawsze.
Moja Mama.
A światłość wiekuista niechaj Ci świeci.
"We łkaniu, jakie nim wstrząsało, nie było bólu, ale tylko nagle rozbudzona niezmierna miłość, przy której wszystko jest niczym..."
komentarze: dodaj

Wigilia na Mount Brandon.

2020-12-25
Psikus albo psikus. Już miałem schrupać tę wyżałowaną marchewkę wyzwolenia się na świąteczną swobodę, gdy ni stąd ni zowąd w przeddzień wylotu do Polski globalistyczny kij z niezawodnego UK ratując moje życie i zdrowie strzaskał pięknie pachnące plany wigilijnego stołu z rodziną. I sympatyczna zwykle w tym okresie korporacja jakby straciła gest przechodząc w tryb zatroskanej tresury do ostatniej minuty wieczorowej zmiany. Starczy. Niewiele po tym jak zegar wybił północ z marszu wsiadłem w pojazd obwarowany tekstem mówionym i muzyką i zniknąłem w czarnej pustce irlandzkich szos(legalnie!) kierując się daleko, jak najdalej na Zachód. więcej...
Do rana było daleko, gdy przemykałem przez śpiące Dingle i dalej pajęczyną śliskich, wąskich dróżek ku polnemu parkingowi ze świętą figurą. Wschód słońca z kotłem chmur u stóp i panoramą oceanu z Mount Brandon miał mi wynagrodzić straty moralne, a uraczył jedną wichrzycą i zaspami ołowianie ciężkiego śniegu pod szczytem. Musiałem się dobrze nadrzeć ryja do kamerki, by cokolwiek z winszunków z wysoka zdołało się nagrać w tej pizgawicy. Słoneczko wzeszło, ino mrugnęło okiem, ale widok nakładających się na siebie, w mknącym światłocieniu, gór południowej strony półwyspu jawił się iście soczyście. Postałem trochę nad otchłanią, licząc na wigilijny cud, ale prędzej bym tam chyba jajo zniósł od tego huraganu. Staczałem się na dół, już w chlapie pod nogami. Godzina była wciąż młoda, śmignąłem więc coś zjeść do samego Dingle. Obeszło się i pysznie i bez gestapowskich przedstawień. Zaraz po tym pojechałem w stronę słońca wybrzeżem. I Reeks z Carrauntoohilem po drugiej stronie zatoki i ostre Skelligi zaświtały w oddali oceanu. Zatrzymałem się uklęknąć przy krzyżu na Slea Head. Ruch aut był znikomy, a ten winkiel półwyspu niezmiennie porusza człowieka niezmąconym pięknem widoku na Blaskety ponad błękitami atlantyckiej mgły. Coumeenoole Beach złota, wręcz wiosenna i bez rozwrzeszczanych hord. Stanąłem chwilę posłuchać szumu fal, a potem ruszyłem w dalszy objazd tej imponującej polotem pejzaży(przy pogodzie) krainy. Wypadło wieczorem na Conor Pass, że połączyliśmy się z rodziną zasiadającą właśnie do wigilii w Rzeszowie. Jakie czasy, takie śpasy. Przed północą stawiłem się na pasterce w chwilowo, łaskawie otwartym kościele w Dublinie. Wolności i normalności pod choinkę. Wesołych Świąt, kochanieńcy.
komentarze: dodaj

Szarość nie żałość. Karpackość nie lapońskość.

2020-11-28
Tonąca w łzawych zgniłościach Tuntsa z zawziętym odkrywaniem kabin w zapadłych połaciach tej esencjonalnej tajgi, których za zimowymi razami nie wytropiłem była mi azylem pod zamykanymi na sen powiekami, sen o wolności, do której zrobiło się obecnie brutalnie daleko. Myśl o nawiązaniu do pierwszej, lapońskiej Ciszy Stumilowego Lasu drąży mnie nieustająco zwłaszcza w okolicach kolejnych, jesiennych rocznic pamiętnej wyrypy z 2011 roku. Tymczasem okazało się, że tego konia, którego globalni kajdaniarze nam podstawili nadzwyczaj trudno obejść czy przeskoczyć. Wyrwałem więc "chorobowym" szpurtem z mojego kieratowego grajdołka w stronę domu. więcej...
Lepszy rydz niż nic, ale katary zdążyły się przyplątać. Listopad w swojskościach pozostaje dla mnie frapującą rozkminą. Te mary o wtuleniu się w mgławicę dalekości i smakowanie posezonowego odmętu świata, który nikogo nie wzrusza i przy tej okazji wepchały mnie w Biesy tak hojnie sypiące minimalizmem, że po kilkugodzinnym sterczeniu w ślepej mżawie przed świtem na wietrznym szczycie Czaryńskiej zacząłem głębiej zastanawiać się nad sobą... Mandarynkowe słońce przemknęło między olszynkami nad Tarnawą, cisza zagrała i ziemia pachniała jak zawsze. Popod Chryszczatą błoto przemieszałem trzykrotnie po wizytę w chatce, a ogień zapłonął w Jaworniku w doborowej kompaniji. Szukałem dalej i znalazłem Jasiel. Odrealniony, w którym niemożebna plucha splotła noc z dniem, a mnie ukołysała do 14 godzin letargu w maleńkim szałasie na skraju biwakowej polany. Goście w środku nocy byli kadrem wyrwanym wprost ze stasiukowych "Gnojów". Przekimałem przy Surowicznych, które odwiedziłem po raz pierwszy i gdzie spotkałem innego listopadowego ducha, partyzantkę wieku trzeciego, której niepogoda nic nie wadziła, widok, co zawsze imponuje. Cudowny Duszatyn w całej przeddeszczowej bezbarwności mrugnął do mnie turkusową plamą poprzecznych bystrzy na tańczącej tu pośród wzgórz Osławie. Byłem tu tak dawno, że ledwo pomnę. Stary Łupków sezonowo spaskudzony wykopami gazociągu, między którymi uroczysko starego cmentarza z paradą niby próbujących się wydostać na pierwszy, mroczny plan nagrobków stworzyło dreszczowcowe momentum. Piaskowcowe krzyże Świerzowej Ruskiej dopełniły gasnącego w mroku, zawsze niedokończonego listopadowego dzieła.
komentarze: dodaj

Jesień na Lodowym. Zaproszenie.

2020-10-19
W odpowiedzi na to oblężenie rzeczywistością kontynuujemy sezon włóczykijskich rozpraw ze stron świata dalekich. Nie omieszkajcie, wpadajcie.
komentarze: dodaj

Wolności oddać nie umiem. W Sarek idziem, Rapą spłyniem.

2020-08-31
Pętla absurdu zaczyna się nieznośnie zaciskać, czas więc chyba pomalutku przestawiać zwrotnicę na praktykowany za niewinnego młodu w Tatrach partyzancki tryb cichego niezauważenia. Wpis ów dla racji niekopania się z wierzgającym, zamordystycznym koniem zamieszczam po wielu tygodniach od wspominanych wydarzeń. Od kwarantanny upodlenia w czterech ścianach ku eskapadzie wprost ze śnionego marzenia. Zamówiony packraft dotarł do mnie właściwie w przeddzień bukowanej w nagłościach eskapady. Objuczonego jak wołu, stara dobra Lulea przywitała niezmąconym, chlodnym, szwedzkim spokojem i normalnością uliczek z promiennym widokiem twarzy wolnych od namordników. Ten sam, co zawsze autobus tuż przed 10tą. W lesie nad Kvikkjokk odnalazłem i swój stawik. więcej...
Błysnął ogień w noc i już byłem właściwie daleko ciałem i duchem, a dwa dni kolejne, nad wyraz piękne i letnie prowadziły mnie niespiesznie w kierunku masywu Parte. Po drodze dałem się uwieść wodom Stuor Dahta i w scenerii kryształowego popołudnia, aksamitnego wieczora i mglistego uniesienia przeszytego wschodem słońca obmieszkałem sobie dziewiczą wyspę zwodowawszy moją nową, zieloną łupinę. Czar absolutny. Pogoda zaczęła klękać z wiatrem niesionym wałem chmur od Zachodu, jakżeby mogło być inaczej w momencie kiedy szykowałem się wyprawić ku wysokim graniom. Sarkowa drażniąca tradycja, ale podszedłem do niej z pokorą i nadzieją, wdzięczny niebiosom za dopust bycia tutaj, w subarktycznych przestrzeniach, a nie w kowidowej, miejskiej klatce. Po deszczowym kiblu w tundrach Parek, obszedłem trawersem tonące w niskich chmurach Parte, by w anturażu rozrywającego się nieba z widokami na skalno lodowcowe cielska ponad rozlewiskowymi głębiami cienistej Njoatsosvagge zakotwiczyć na kolejne szarpanki z wiatrem i deszczem na jeziornych tarasach pod Tjevrrą, co przypadło na sam urodzinowy czas, który strawiłem zalegając w śpiworze z lekturą "Narcyza i Złotoustego" Hessego aż po jakieś nadzieją tchnące przejaśnienia, które objawiły się wreszcie o poranku po drugiej nocy. Natura więc dyktowała tempo i weryfikowała zamiary. Opuściwszy barłóg, zacinająca wściekle mżawa i tak dopadła mnie na trawersach, które w drodze do miejsca, o którym tak długo marzyłem okazały się nad wyraz eksponowane i karkołomne. Koniec końców w grobowych ponurościach zstępując po stromych płatach śniegu w szczęśliwie znalezionym, jako tako puszczającym terenie i przekroczywszy kilka lodowatych brodów wyszedłem w centralną, stawiarską połać plateau Luohtolahkko. Nareszcie, choć nic z początku nie było widać dokoła. Dopiero po rozbiciu namiotu, pękło na chwil kilka granatowo-czarne niebo jaskrawym rozbłyskiem, dając w oddali mistyczną namiastkę tego, po co się tu drapałem. Ranek wynagrodził wszystkie trudy i niepowodzenia do sytości. Plejada lodowych obelisków i spękanych, glacjalnych jęzorów na bliższym i dalszym horyzoncie wokoło mnie. Wytęskniona kulminacja surowej, arktycznej przestrzeni w niezmąconym spokoju, idyllicznych chwil słonecznego poranka. Perfekcja. Mgły z siąpawicą wlały się na wyżynę koło południa, kiedy ruszyłem dalej, dostrzegając po przeciwnej stronie rumowisk spływających ku dolinie Noajdevagge, dwoje wędrowców zmierzających ku górze. Zejście ku Sarvesvagge potęgowało dzikość otoczenia osiągając apogeum w okolicach dżunglowatego dna wielkiej doliny. Pogoniłem się nieco z całą sforą zdumionych renów, którym zupełnie nie uśmiechało się schodzić mi ze ścieżynki, na której umościły sobie wygodne leża. W międzyczasie przeleciał helikopter Fiskflygu desantując nieopodal jakiegoś delikwenta z pałatką. Bliżej wieczora przebijałem się krzaczorami wzdłuż spienionej, budzącej respekt Sravesjohki. Brodem szaleństwo, a i na packraftowanie z balastem za ostro, szybko oceniłem. Do spotkania doliny z biegiem Rapy nie dotarłem, zaobozowałem więc tuż na brzegiem rzeki z widokiem na kolejne z odwiecznych niedoczekań, potężne Ladebakte. A nuż jutro dam radę, myślałem wtedy, ale mimo pięknej pogody dnia następnego, dzicz skutecznie spowalniała marsz wespół z urokiem jaki rzuciło na mnie całe Rapaselet, głęboka kotlina pośród gór, pełna meandrów, rozlewisk i zakamarków, w której schodzą się Sarvesvagge z dolinami górnej i dolnej Rapy. Szedłem jak rażony wrażeniem, przeszywany dreszczem ekscytacji w podziwie nad tym przechowanym, skrytym przed światem i tak trudno dostępnym cudem przyrody jakim z całą mocą jawi się to miejsce. Te płaty tajgi z duktami rogaczy królewskich rozmiarów. Naszedłem stary szałas w idealnej brzezinie i zapakowałem na plecy wielkie, kompletne poroże. Ladebakte znowu się oddaliło, ale koniec końców dotarłem nad mulisty, zapadający się brzeg snującej się tu spokojnie Rapy. Nadmuchałem łupinę, przypozowałem sobie do historycznego zdjęcia i wreszcie puściłem się niepewnie z biegiem wód, lądując zresztą zaraz w mieliznach, a widok tych moich strapień tak zainteresował stado reniferów, że stanęły jak wryte na brzegu przyglądając mi się ciekawsko. Nabierałem rozpędu i pewności siebie, a Rapa potęgi. Światłocień z wędrującymi mgłami zdobił grań Skarkków zmieniającą swoje oblicze razem z moim dynamicznym położeniem. Z uspokojenia wydobył mnie widok i krzyk potężnego bielika, któremu zawadziłem w wieczornym polowaniu. Stopy skostniały mi z zimna od tych wysiadek, ale skrzydlaty król doliny dolin dał się podejść tylko trochę, zrywając się z histerycznym wrzaskiem ku dalszym gęstwinom. Z ponurości wyrodził się i deszcz. Zacumowałem więc wcześniej niż pierwotnie zakładałem na jednej z piaszczystych wysp i naprędce się rozbiłem. Sceneria miejsca po prostu gotycka. Wzniosła, mroczna i przytłaczająca ogromem strzelistości masywów Skarkków i Pieloreppe komnata. Ideał. Poranek znowu rozbudził apetyty. Zwodowałem łupinę, o którą w nocy nieco drżałem, by mi jej wiatr nie porwał. Znalazłbym sie wtedy w pułapce bez wyjścia. Opuszczałem strefę cienia ku jasnym szerokościom doliny, a rzeka to niosła to wyrzucała mnie znowu na mielizny, gdzie okresami trzeba było przetarabanić się kawałek brzegiem, by obejść płycizny, co też otwierało zresztą przede mną absolutnie rewelacyjne perspektywy i widoki z nieosiągalnych dla piechura miejsc. Spłoszone reny przeprawiły się na północny brzeg, kiedy przystanek na odkrytej łasze namulisk z oceanem śnieżnobiałej wełnianki ze szczytami Sarku w tle po nieba błękit przyprawił mnie o stany euforyczne. Tak spłynąłem aż po pierwsze rzadko najeżone bystrza ponad nunatakami Spadnek, ucinając sobie po drodze pogawędkę z parą zaskoczonych moim widokiem Francuzów zdążających w górę doliny po niedawnym, jak twierdzili, spotkaniu z niedźwiedziem. Jak pamiętam, mieli spore obawy co do biegu ścieżki, którą co moment tracili z oczu. Dodałem otuchy. Ot i wspaniałość dzikości Rapadalen, której i ja doświadczyłem po raz kolejny po wysiadce na ląd. Mijały długie godziny w tej tajdzie siedmiu wcieleń, a zachwyty z czasem uległy stępieniu wobec narastającego zmęczenia. Mijałem miejsca, w których pamiętnie pobłądziłem w 2016, będąc tu po raz pierwszy. Odwijałem taśmę tamych zdarzeń klucząc ślimaczymi zawojami tej niesamowitej ścieżynki, która przeprowadza wędrowca przez główny ciąg doliny. Jest ona sama w sobie fenomenem, a bogactwo form terenu i obliczy lasu wprost oszałamia. W ciemnościach dolnych partii coraz trudniej było mi odnaleźć drogę wśród bagnisk, ale koniec końców po 7 godzinach, w zapadających ciemnościach, obity i odrapany dobiłem pod urwiska Nammasj, gdzie na jakimś skrawku trawy pośród skalnych uroczysk, ponad rzeczną skarpką bez wbijania połowy śledzi przycupnąłem namiotem. Brylantowym rzec śmiało można rankiem szybko odzyskałem wigor i zorganizowałem się do powrotu na wodę. Czekała na mnie cała wielka delta. Bystry nurt uniósł mnie szybko, a te pełne zakola rzeki przed jej ujściem ku niezliczoności rozgałęzień wykręcały głowę. W zachwytach. Tak w pełnym słońcu i nienaruszonym lazurze nieba przemykałem przez ogrom delty. Spoglądając ku przybliżającym się klifom i wierzchołkowi Skierffe, na którym pojawiły się maleńkie postacie wyobrażałem sobie jakąż kruszyną w tym labiryncie kanałów muszę się z tamtej perspektywy, z wysoka, przedstawiać. Ach, gdyby mieć tam teraz kogoś, kto by mi pstryknął zdjęcie! Nic z owej skomplikowaności pejzażu nie było widoczne z poziomu łódki. Opływałem kolejne partie moczarnego buszu, który ledwo nieśmiało mienił się pierwszymi kolorami jesieni. Piaszczyste mielizny zmusiły mnie do kilku mokrych wysiadek, podczas których trzeba było się szybko zbierać na pokład, co by człeka nie wessało w tę glinę na dobre. Cały czas pilnowałem, by utrzymać kurs głównymi kanałami Rapy. Większych niespodzianek uniknąłem aż wreszcie w tundrycznych sceneriach dokoła rzeka wypluła mnie na szeroką przestrzeń mydlanych wód Laitajaure. Rzut beretem do Aktse dostarczył jednak sporych emocji. Zerwał się silny wiatr i narobił całkiem pokaźnych fal. Łupina swobodnie by z nimi współpracowała, gdyby nie ten olbrzymi plecak... Trochę zimnej krwi się przydało. Szczęśliwie dotarłem ku pierwszej z wysp małego archipelagu, a potem choć mocno spychany na południe, przedarłem się na kolejną, by z niej przewiosłować cały w nerwach ku nabrzeżu pod Akste. Ufff, jaka ulga, jaka radość. Padłem na glebę rozanielony, twarzą do słońca. W Aktse siedziało parę osób, dało się słyszeć czeski rzecz prosta, a w sklepiku jakże by mogło być inaczej nawet Coca Cola i Carlsberg w wersji eko... Śniady ekspedient oświecił mnie, ku mojemu dość bolesnemu zaskoczeniu, że dalszej drogi do asfaltu w Tjamotis skąd miał mnie podebrać poranny autobus nie mam wcale tych dwudziestu paru kilometrów, a dobre ponad czterdzieści. Nie zwlekając ruszyłem pięknymi smreczynami na południe. Dzień trwał przepiękny. Przysiadłem w popołudniowym słońcu na drewnianych kładkach wiodących przez śródleśny moczar. Tajga szumiała melodię nadciągającej jesieni. Sielanka. Miał być tu jakiś zasięg, więc zadzwoniłem do domu po dłuższej przerwie, rozpływając się nad całym błogostanem chwili... Nigdy nie zapomnę tej rozmowy. Chwilę potem udało mi się nagrać człowieka, który miał po mnie przyjechać na leśny parking przy moście Sitoalvsbron i uratować mój plan wyjazdu o świcie z gór. Umówiliśmy się za pięć godzin. Po ścieżce widoki ku delcie i Rapadalen, zwłaszcza ten z przystani łodzi Cyklestigen malowały prawdziwy cud boskiego stworzenia. Z wielką taflą Tjaktjajaure majaczącą w leśnych prześwitach po prawej ręce maszerowałem styrany dalej. Noc już zapadała, gdy podjechało po mnie umówione volvo. Żwawy senior Lasse nad wyraz reflektował na moją ciekawość miejsc, które przemierzaliśmy w drodze ku przyczółkom cywilizacji, to i tura nam się przeciągnęła o zaporę i boczne trakty. Jeszcześmy nie dojechali, a już gospodarz zaprosił mnie, bym został u niego, doprowadził się do pionu i odetchnął na kabinie czemu odmówić nie mogłem, a późny wieczór, który spędziliśmy wspólnie z modelową parą szwedzkiego jaśniepaństwa na śmiałej gadce szmatce, gdzie przyszło mi stawać i w roztropnej obronie polskości, przerodził się w tak ujmujący moment, że spać na tę kilka marnych godzin szedłem wprost oczarowany miejscem, jego atmosferą i osobą człowieka, który takim zrządzeniem z nieba mnie u siebie ugościł. Wymieniliśmy kontakty, już wtedy rozpoznałem potencjał tego miejsca jako oazy niebiańskiego spokoju na nienormalne czasy. A dzień ostatni u południowych bram Sarku jeszcze dobrze nie wstał, zalany ciężkim woalem mgieł nad wodami Tjamotisjaure, jak suto nakarmiony jajecznicą na boczku przez mojego dobrego anioła i odwieziony na przystanek wskoczyłem do autobusu do Lulei. Żal było kończyć tę ucieczkową kwarantannę w punkcie, gdy nabrała ona tak obiecujących, nowych rumieńców. Oby było nam dane zobaczyć się znowu w tej zakamarkowej przytulności u wrót lapońskich przestrzeni wolności, w puszczach i tundrach pod z niebem splecionymi szczytami Sarku.
P.S. O opisywanych tutaj przygodach opowiadałem w dwóch audycjach na żywo wczesną jesienią 2020 r. na moim profilu FB Jauru, gdzie też w sekcji FILMY można znaleźć te nagrania, jak również zarchiwizowane(a okresowo dostępne na życzenie)
na kanale YT Jauru.Ku chwale Ciszy. Zapraszam serdecznie.
komentarze: dodaj

Poniedziałki, czasem wtorki. /Aktualizacja 24.07/

2020-05-25
Na cały ten Covid nieszczęsny i jego szykanujące swobodę przerzuty.
Zaszczepmy się od apatii, sezon dopiero się zaczyna. Kreślmy plany i inspirujmy się nawzajem.
Zadnego w domu siedzenia. Milion miejsc, milion opowieści. Po horyzont.
Wspominałem Wam już, że tę witrynę traktuję jako archiwum dobrych wspomnień, tablicę ogłoszeń i innych manifestacji, więc ruchu tu niewiele. Cała akcja rozgrywa sie na moim profilu fejsbukowym. Wpadajcie! więcej...
Co drugi poniedziałek zapraszam Was tam właśnie na wieczorne pogadanki o szerokim świecie.
Prelekcje i slajdowiska z moim slowotokiem i wymianą myśli na żywo na bazie minionych wagabund i wojaży.
Cykl spotkań wystartował rocznicowym wspomnieniem bajkalskich eksploracji na półwyspie Święty Nos pt. "Maj pełen lodu. Narodziny wiosny na Bajkale 2017",
a program kolejnych wydarzeń przedstawia się tak:
1 czerwca, poniedziałek, 20:30(odbyło się)
"U Wrót Arktyki. Heksaemeron lapoński. Sarek i delta Rapy".
16 czerwca, wtorek, 20:30 (zmiana terminu, odbyło się)
"Na wyspach Ajnów. Sachalin daleki".
29 czerwca, poniedziałek, 20:30 (odbyło się)
"Łukiem Karpat - Raj Tysiąca Stad. Karpaty Południowe".
14 lipca, wtorek, 20:30 (odbyło się)
"Harghita - Twierdza Szeklerów" plus Hasmas, Łukiem Karpat 2015.
25 lipca, sobota, 10:00, spotkanie specjalne.
"Rodniańska pobudka" - 5 lat minęło.
27 lipca, poniedziałek, 20:30.
"Na Pik Czerskiego" - Chamar Daban, Bajkał, Syberia.
Znajdziecie mnie tutaj:
Chętnych, a brzydzącym się fejsbukiem odsylam do nagrań na Youtube:
Do zobaczenia i usłyszenia. T.
komentarze: dodaj
imię: Ania
2020-06-22 22:40
Witam serdecznie Panie Tomaszu! Nie mam fejsbuka ale jestem prawie na bieżąco! Sachalin i Bronisław Piłsudzki zwrócili moją uwagę niedawno dzięki serialowi Młody Piłsudski. Pana opowieść dopełniła i potwierdziła to, jak niezwykłe to miejsce. 29 czerwca będę oglądać i słuchać Pana napewno! Pozdrawiam w imieniu turystycznej braci z Rzeszowa! Anna Machnicka

Wolność jest Złotym Graalem.

2020-05-03
Przyziemiliśmy twardo tej wiosny, co? W tej hodowanej w nas od lat pysze i arogancji prostaczków depczących wszelkie tabu, w amoku wygody pełnego brzucha i głowy zaśmieconej stosem dających zapomnienie od wichrów życia zabawek zapędziliśmy się do tego smutnego kąta i stoimy ogłupiali od strachu spoglądając po sobie, czekając, obnażeni, wybawienia z tych samych kołchoźników, które zrobiły z nas bezwolne, bezmyślnie przeżuwające owce... To jest ten postęp, który tak wyznawaliśmy? Serio? Do czego jeszcze się posuniemy w imię tej imaginacji "wspólnego dobra"? Nowa normalność? Karykatura i upodlenie. więcej...
Nie jesteś tłumem, Ty, który/która czytasz te słowa, jesteś Jeden. Jeden i niepowtarzalny, na boskie podobieństwo stworzony do wzrostu, nie do skorupy i nie do galer, a do lotów wysoko, do światła. Wszystko w twojej głowie, sercu, rękach, tylko zatęsknij wreszcie za prawdą. Nie zasłaniaj oczu i przestań krzyczeć razem z tłuszczą i potakiwać tej barbarzyńskiej urawniłowce. Podnieś głowę. Śmiało i dumnie. Tak, ta nieznośność, wzloty i upadki, ten ból istnienia, ta świadomość wiecznego nienasycenia, którą ozdobisz dziarskim uśmiechem, całe twoje indywiduum, oto doskonałość, która Cię wyróżnia i czyni Człowiekiem. Celebruj to i w drodze dalekiej, "wyprostowany wśród tych, co na kolanach", nie ustawaj, a "bądź wierny i idź", Dzikusie mój kochany!
I zdejmij tę maskę.
komentarze: dodaj

Laponiada 2020. W tajdze Kemihaary.

2020-03-07
"Bądź kamieniem, który śpiewa.
Bystrzem, co wiosnę szepcze, nigdy nie zastyga.
O świcie czuwaj, by prawdy nie uronić.
Czekaj". więcej...
Lutowy wieczór z nieprzesadnym mrozem. Po podwózce z Savukoski w okolice Lattuny nad Kemijoki stanąłem znowu, po dwóch latach rozłąki, na nartach pod fińskim, lapońskim niebem, by z pełnymi saniami i dobrą nadzieją na karku ponownie ruszyć samotnie w zimny mrok. Pierwsze wrażenie, jakbym wylądował na Księżycu. Dwa tygodnie, tylko i aż, dwa tygodnie długo oczekiwanych odkryć w szczycie śnieżnej zimy w tajdze dziczy na zachód od Kemihaary z nieustanną huśtawką emocji, zagubień i odnalezień się, dramatem nocnych zagadek po omacku i magią poranków i całych dni trawionych w chwalebnej ciszy kosmicznego uwięzienia poza czasem i poza światem. Przy szarzyźnie bezzimia w całej Europie i południowej Finlandii, takiej nawały śniegów w Laponii dawno nie widziano. Biała pustka bez śladów z zaledwie dwoma jakże wyjątkowymi spotkaniami przez cały ten czas, w którym nareszcie, po tylu latach rozmyślań i planów, dotarłem do najskrytszych tajemnic w puszczańskich głębiach eramyy, do kabin Uittipiekki nad Sorvortanjoki i rubieżnych chat nad Pihtijoki, by uciekając przed szalonym mrozem(ekstremum -35) przetrzeć niewiarygodną dziewiczość zasp nad Jauru. Lodowate, opustoszałe od miesięcy Tahvo ledwo dało się rozpoznać spod ciężaru białych czap, a ukochana starowinka Peuraselka zagrała psikusa na odmrożonym nosie, dając się odnaleźć dopiero po ciężkich tropieniach bez światła w odmętach siarczystej czerni nocy. Zima zim w gwałtownym wyskoku z życia miasta. Jauru wiernie czekało. Itakaira jak dawniej lśniła czystym, perłowym srebrem. Balans. Constans. I wszystko wróciło na właściwe sobie miejsce.
komentarze: dodaj

Zagraj mi to, Tandżerin.

2020-01-23
Zawsze lubiłem być wszędzie. Teraz, kiedy nie mogę takie fanfaronady smakują jeszcze lepiej. Wszystkie sroki początku roku połapane, prawie bez strat, za to z pełnym bagażem pozytywnie zakończonych ekscesów. Marzenie o Hnitessie, z przyczyn ode mnie niezależnych, uciekło póki co na wyższą półkę, ale księżycową drogą i porą takowąż karpacką zimę złapałem w Gorganach, gdzie mandarynkowa jutrzenka wykopała mnie z dreszczem na wicher Grofy. Tak się złożyło, że tu mnie jeszcze nie było. Nad lodowate rumieńce Parenkie i Mołody wymieniłem pozdrowienia ze Strymbą i Popadią przystrojonymi, na spotkanie po latach, w welon arktycznych mgieł. Płyścce środkiem nocy odnalezione i na wyłączność obchatkowane. więcej...
Dzięki za waszą obecność i interakcję podczas spotkań na obu biegunach, tym krakowskim i tym dalekim, rubieżnym, mazurskim. Widzimy się razami następnymi wkrótce, już z obiecaną dalekopółnocną wkładką w twardej oprawie.
So far, so good 2020. I Wy się trzymajcie i zimy w górach szukajcie.
komentarze: dodaj

Brata Wiatru Marsz

2020-01-01
Minął rok. Rok turkusowej obsesji, dezynwoltury ślepych zapatrzeń i łapania wiatru daleko od gór i tych miejsc, których namiastką łapczywie zachłystywałem się do dnia ostatniego, zaklinając hawranie iluminacje z werandy w Podspadach i brnąc przez górnosańskie śniegi. Miasto to stukot, co chciałby zagłuszyć wszystko, wyrwać cię na zawsze z półsnu zórz jutrzenki i wrzucić między wrony. Niedoczekanie. Czuję waszą obecność. Wiem, że tu bywacie i tutejszym duktem przemykacie, bez zbędnego szelestu, Wy, Cisi i Milczący o spojrzeniu drapieżnym, Wilki Stepowe i Szare Wilczyce. Uroczysko moje zawsze Was ugości. więcej...
Tropem północnym Wam życzę abyście w tym Nowym Roku biegali zawsze wolni i chłonęli przestrzeń w szeroko otwarte oczy i czujne nozdrza, abyście nie dali się upudlić i zagonić w duszny kojec strachu od podłości treserom. Stawajcie dziarsko.
Łagodnymi dla maleńkości ptaków i nieznośnymi dla ekonomów bądźcie. Życzę Wam byście w tym nowym kalendarza rozdaniu znaleźli Prawdę, której będziecie mogli poświęcić się bez reszty.
Ducha nie gaście, dzikich serc nie zatwardzajcie, gwiazdy zarannej zawsze wypatrujcie. Pyski w górę!
Szczęśliwego Nowego Roku Przyjaciele!
Tomek
P.S.
Do zobaczenia na dniach w Krakowie, na Mazurach i w ...Czywczynach!
komentarze: dodaj

Borealia 2020. Zaproszenie.

2019-12-07
Tyle było dni do utraty sił, do utraty tchu tyle było chwil... co duszę przeszyły w borealnych dalekościach, a których wspomnienia uronić byłoby ciężkim grzechem, więc postanowiłem o tym, że zanim słowo pisane ujrzy światłość dnia, momenty owe wybrzmią w opowieściach, które zainteresowanej tematem publiczności snuł będę tu i tam na spotkaniach, na które już teraz serdecznie Was zapraszam. więcej...
W dniach 9 i 16 stycznia 2020 r. w ramach czwartkowych spotkań Koła Przewodników Tatrzańskich im. Macieja Sieczki w Krakowie, o godzinie 18:30, w COTG PTTK przy ul.Jagiellońskiej 6, wystąpię z dwiema prelekcjami i pokazami slajdów w tematyce dalekopółnocnej. Będą to odpowiednio: "Peuraselka, samotnia na chmurnych bagniskach" - Rzecz o zimowym chatkowaniu w tajdze Laponii Wschodniej oraz "Wunderland Odnaleziony. W krainie syberyskich nomadów" - opowieść o samotnej wędrówce przez góry Uralu Polarnego we wrześniu 2018 roku i bliskich spotkaniach z chantyjskimi i nienieckimi oleniowodami, pasterzami reniferów. Rozprawa o tradycyjnym, odwiecznym, wędrownym cyklu życia wielokpokoleniowych rodzin koczowników, pośród arktycznej surowości, pozbawionych pokusy miasta i cywilizowanego świata, który tak odmiennie, czy chcemy tego, czy nie chcemy wyznacza nam, ludziom Zachodu, azymuty życiowych dążeń.
Od 17 do 19 stycznia będę zaś gościł na Biegunie Zimna, corocznym Ekstremalnym Biwaku i Spotkaniu Zimowych Ludzi, który już po raz piąty odbędzie się w Republice Ściborskiej w Lasach Skaliskich, w Ściborkach na Mazurach. Tam też wystąpię z obiema powyższymi opowieściami(dokładne terminy są w trakcie ustalania), a, na co liczę, plener, pogoda i założenia imprezy pozwolą też na prezentację w działaniu, zimowego sprzętu i ekwipunku, który służy i towarzyszy mi na moich zimowych eskapadach.
Więcej info niebawem.
Z wirtualiów w temacie jeszcze. Ze styczniem otwieram drugą pięćdziesiątkę prezentacji lapońskich kabin w ramach kontynuacji cyklu "lapońskich czwartków" w gronie fanów "wiatingu" na Facebooku "Wiating, czyli chatki w górach". Wszystkie moje publikacje z lat poprzednich są do wyszukania w archiwum grupy, zapraszam.
komentarze: dodaj

Your Way, Dingle Way

2019-12-05
"Strzeżcie się szarzyzny życia, w którym nie ma wielkich ukochań i słońc wielkich"
Zaczepiono mnie dzisiaj w pracy o moje romantyczne inklinacje. Usłyszeć to z kobiecych ust, w anturażu bodących artefaktów, w którym od roku przychodzi mi się znowu obracać, zabrzmiało to niemal jak przytyk w samczą cześć. Nieznośny i niepokonany infant w tobie lubi patrzeć w niebo. Przekleństwo fatalnych zauroczeń splata ci się ciągle z błogosławieństwem widzenia na wskroś i na przekór goryczy przyziemności. Coś za coś, jak zawsze i wszędzie. Romantyzm? Cóż to niby znaczy dzisiaj dla Ciebie? więcej...
Nadpisujesz jak szalony całą tę surowość paletą widzialnych tobie i tylko tobie barw, ideałem na coraz wyższym piedestale, wzgardą dla mechanicyzmu, gloryfikacji posiadania i akceptacji gnuśności, wciskanych ci jako obligatoryjne fatum, jako ułuda spokoju w społecznym kierdlu. Mistycyzmy i inne bajronizmy zagłówkiem twoim najmilszym, świata bezdenna ciekawość ekwipażem, którym śmiało wyprawiasz się w planetarny przestwór. W niezgodzie na kierat i mediokrę bez uprzedniego bajki z morałem, nadającym karkozgięciu powód i sens, zmyślenia.
Czy jest coś, czego nie zrobiłby człowiek w swej syzyfowej doli, ku uśmierzeniu bólu nienasycenia? Świętsi i mądrzejsi z całej przestrzeni starowieku, zagłuszani dziś oświeceniowym skowytem, wołają wciąż do nas. Szanuj swoje marzenia i wydeptuj, na przekór żądzom świata, swoją własną ścieżkę albo daj się zadeptać w kłamstwie i beznadziei. Wolność to duma, wolność to ból. Póki czas. Wybór należy do każdego z nas, wybór należy do Ciebie.
Minionej, wreszcie znośnie słonecznej niedzieli, po ponad dekadzie rozłąki, romantyzowaliśmy w najlepsze nad Atlantykiem, na półwyspie Dingle. Od złocistych narodzin dnia na plażach Brandon Bay po długie zapatrzenie w gasnące w krwistym tle oceanu
Skelligi i Blaskety i spowity obłokami wieczornej mgły, szarpany horyzont The Reeks, spod wietrznej Eagle Mountain.
Ladies and gentlemen. Esencja irlandzkości. All the islands in the ocean, all the heavens in the motion. Let me show you the world in my eyes!
komentarze: dodaj

Biały Ślad.

2019-11-26
Zima za pasem. Czas wyskoczyć za buki. Na przekór trwaniu w rekluzji w tej dalekiej, zamorskiej krainie, na Europy krawędzi, w której to śnieg, gdy na niego pora, robi za rzadką i raczej niepożądaną sensację, nakreślam właśnie nowy zwrot do karpackolapońskich źródeł. Pauza świąteczna już mi pachnie oszadziałym nadsańskim plenerem z długo oczekiwaną, wywiadowczą wkładką. Za górami, za lasami opowieść się wije niczym graniczna rzeka, pełna niesamowitości i szczerej, surowej prawdy o czasach minionych i ludzkiej duszy zakamarkach. Czy Ludzie z Mgły uchylą mi rąbka swoich puszczańskich, pustelniczych tajemnic? więcej...
Obym mógł się nimi w Nowym Roku z Wami gęsto dzielić. Z przebieżek to w styczniu, jakim kapryśnym by się on nie objawił, zbieram się spełnić daną sobie raz, marmaroskiej jesieni pamiętnej, czywczyńską obietnicę o dotarciu po kresową Hnitessę, legendarny Finis Respublicae, najdalszy, skrajnie południowy punkt II Rzeczpospolitej, gdzie przez dwie dekady jej istnienia Orzeł Biały spotykał swojego Złotego, rumuńskiego kuzyna. Wyrypię się tam, żeby było zabawniej, na długich, leśnych, fińskich Peltonenach od Stocha, granicą, by wrócić Hryniawami, z chatkowaniem przy ogniu po pasterskich stajach, w dolinę Czarnego Czeremoszu. Z tego miejsca podziękowania dla Magdy Hajduk z Krakowa i Piotrka Fijałkowskiego z Poznania za nieocenione wsparcie logistyczne i dodatkowego, inspirującego kopa, by nie czekać z tym do wiosny. Gdyby huculskiej romantyki było mało, perłowa zima na starych, dobrych borealnych rubieżach u źródeł Kemijoki, nad górną Nuortti i meandrami Jauru dopełnią zimowej kampanii, baśni jak zawsze pisanej śnieżną tonią, ciężką okiścią tajgi w ciszy niezmiernej zaklętej, przez nieprzewidywalne... Lutowe dwa tygodnie z wyjściem z i powrotem do Kemihaary, przewiduję, że powinny mi wystarczyć na dokończenie eksploracji, tych udostępnionych i tych spoza map, chat i kabin rejonu Itakairy, do których nie dane było mi dotrzeć w ramach ostatnich, lapońskich zimowań tamże. Myslę tu przede wszystkim o miejscówkach pod Uittipiekkatunturi i nad Pihtijoki na zachód od Kemihaary, starej kabinie nad Iso-oją(Irtonais Auhti) oraz przebiciu się w dół rzeki Nuortti, po maleńką Saiho i dalej zoną graniczną w znajomy rejon Korvatunturi, co będzie nie lada wyzwaniem w środku lapońskiej zimy, kiedy na przetarte dukty w tak dalekich okolicach nie ma co liczyć. Sanktuarium Ciszy nad Jaurujoki zawsze po drodze, Peuraselka ugości jak dawniej. Wszystko w ramach dwueatpowej kwerendy na sezon 2020, mającej na celu skompletowanie materiału niezbędnego do pracy nad publikacją przewodnikową.
Irlandia da się lubić, ale światy równoległe w pełnym i pożądanym natarciu.
Gdybyście chcieli podejrzeć więcej niżeli tylko tutejsze, suche fotoarchiwa, myśląc już o karpackim lecie albo wielkich, syberyjskich eskapadach, a zwłaszcza, gdy przychodzi Wam łapać sławnego, zaraźliwego, dalekopółnocnego bakcyla, zapraszam do dyskusji na fejsbuku, gdzie na osobnym profilu na bieżąco i stosownie do pory roku publikuję wszelką moją
(i nie tylko moją) materię podróżniczą opatrzoną komentarzami i wyimkami literackimi aktualnych, własnych twórczych usiłowań. Link poniżej.
Trzymajcie się ciepło i coś słońca podeślijcie. Pozdrowienia z Dublina.
Tomek
komentarze: dodaj

Księżycowe powroty.

2019-11-15
Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było. Jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było, no więc jest jak jest i moje nowe szwejkowanie na tym zamorskim wygwizdowie właśnie dobiło okrągłego roku. Miłość z rozsądkiem rzadka para, a więc rozbijamy się dalej tym pijanym statkiem po irlandzkich kątach. Wiele razy myślałem, że tu i tam już nigdy nie wrócę, że to wszystko tymczasowe, jednorazowe, do przeżucia i wyplucia, a jednak muszę się z tymi wrzosowiskami we mgle polubić. Co prawda, bajorowate bałuchy Wicklow w szarej mgle poranków póki co ustawicznie wystawiają na próbę moje samozaparcie, nie zdając sobie zupełnie sprawy z perwersji moich syberyjsko-lapońskich, ociekających zgnilizną tęsknot, ale za to już ulsterskie Mournes powitały mnie listopadowo, po 10 latach niebytności, z cukierkowymi fanfarami. Omszałość w dolinach i śnieżne czapki na głowach Bearnagha, Donarda i ferajny dopełniły smakowitego spektaklu wyspiarskiego przedzimia w tak rzadkim tutaj, pełnym słońcu. Skuta kryształowym zimnem gęba i skostniałe dłonie dopełniły memento o zimie, która jeszcze nie zginęła.
komentarze: dodaj

Mandarynkowa jutrzenko...

2019-11-08
"Dzień chylił się pięknie. Życzenie spełnione. Plejada iskier sfrunęła po delikatnym lazurze nieba. Mandarynkowa jaskrawość słonecznej tarczy przysiadła nisko, tuż ponad rozwichrzoną czupryną świerkowego horyzontu. Długie słupy światła wdarły się w równinną przestrzeń, rozpalając na raz ognistą rudość pośród zgniłej burości trawiastych bulw i kalafiorów rozległości bagien Rakitsanaapa. Z ostatnią czeredką dokazujących wesoło, a przepadłych właśnie w gęstwinie, sójek kukkelli zamarł i wszelki szmer. Ni krzytyny, ni tchnienia wiatru. Cisza całym swym ogromem zaległa nad tym skrawkiem lapońskiego świata, moczarnej, leśnej, fińsko-rosyjskiej rubieży, zwiastując jej rychłe zapadnięcie się w czarny odmęt, dłuższej niż wszystkie poprzednie listopadowej nocy..."
komentarze: dodaj

Nad Otchłanie Szemrzące. Tomkowa Dream 2019

2019-09-08
Jestem, jestem, a jakoby mnie nie było. Z sobie nie do końca uświadamianych, tajemnych powodów wywiało mnie znowu za morza pokopać się z koniem. Daleko od Tych wszystkich Miejsc, które były mi twierdzą. Zerkam sobie teraz sam na siebie ciekawsko, czy już na tyle zdziczałem w tym pławieniu się w swobodzie, wpatrywaniu i wyprawianiu się w horyzont raz po raz bez żadnego umiaru, że w żadnej złotej klatce się nie umoszczę czy może jednak dam wreszcie spolegliwie dogonić się fatum, ku zadowoleniu świata. Gdzież ten Jukon, Larger than Life, od Atlin po Emmonak, nad który odfrunęły już myśli skrzydlate? Szemrze dziś do mnie otchłań Ciężkiej, popod rozpalającą się wstęgą fioletów i purpur świtu nad graniami Łomnicy, Durnych i Lodowego, która to dawno temu wskazała mi drogę. Odkrywaj zakryte. Jest dobrze.
"Po to właśnie(...)
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament,
Wiekuistego zwycięstwa zaranie".
Wiecie, gdzie mnie szukać.
komentarze: dodaj

Śniegi Lipcowe. Laponia 2019.

2019-08-12
Na biel śpiących gigantów Sulitjelmy, tam, gdzie zmierzch brzask spotyka, Sorjos, Virhi północne tonie, przez Nordkaloty wietrzne a słoneczne, Sarku dzikich trzęsawisk przestwór po arktyczne, w turkusie wód spotkanie i Akki wieczne niespełnienie. Takim romantyzującym skrótem opisałbym te niespełna dwa lipcowe tygodnie, które przewędrowaliśmy na ciężko(36 kilo na start na plecach...) z moim dobrym bajkalskim druhem Kubą przez wyżyny Laponii zachodniej Norwegii i Szwecji, a tysiące, szukających wytchnienia od letniego ciepła i komarów, reniferów snuło się przez te surowe przestrzenie wespół z nami. więcej...
Niesamotna marszruta przez połacie Północy była dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem, które na nowo i na bieżąco profilowało ambitne eksploracyjne zamierzenia. Lipiec w subarktyce stawia twarde warunki. Tu zima, tam roztopy, to znowu zagrzmi. Czegośmy uniknęli odpuszczając ryzyko brodów na wzburzonej Rapie w rejonie Rapaselet wolę się nawet nie domyślać. Rejon Sarvesvagge i Luohtolahkko z lodowcami Parte doczekają się z pewnością następnej okazji tak jak alpejsko-jeziorna, sielska w słońcu i tak brutalna przy niepogodzie pograniczna kraina wokół Sorjosjaure, nowoodkryta esencja, górskiego, lapońskiego krajobrazu.
komentarze: dodaj

Dźwiniackie Mgły

2019-04-12
"Jestem mgłą, jestem tu i tam, faluję tam i z powrotem, niekiedy jestem deszczem na wyschłym polu(...) Cała rzecz w tym, że brak mi daru nieżałownia niczego. Gdybym dar ten posiadał, byłbym również błyskawicą. Tak więc jestem mgłą". Knut Hamsun "Błogoslawieństwo ziemi"
Jest w tych prastarych uroczyskach, w tej gęstwy plątaninie, w tej pustaci zdziczałej przestrzeni coś czego nawet nie chcę rozumieć, jakiś nieopisany, niedopowiedziany magnetyzm, którzy każe mi tu ciągle wracać, bez względu na życiowe umiejscowienie i okoliczności. Nieprzytomny i z głową zaśmieconą krzykiem świata, który próbuje cię ujarzmić znowu meldujesz się przed szarym świtem w tej błotnistej dolinie, gdzieś za Tarnawą, a zapach mokrej ziemi i rześkość powietrza unoszą cię jak na skrzydłach. Wszystko tu twoje. Czarne ptaszysko zrywa się do lotu z łysego kikuta samotnej, wiekowej olchy pośrodku polany przecinając szarą mgłę osnuwającą linię bukowych, bezlistnych wciąż wzgórz. Tam Ukraina. Zbiegasz łąkami na Dźwiniacz, znowu jesteś tym łapiącym radośnie wiatr małym chłopcem. Taplasz się w wolności, pieścisz czule dłońmi stare, mokre pnie. Krzyczysz bezwstydnie w stronę lasu, by echo odpowiedziało jak dawniej i maszerujesz dziarsko przed siebie, tu i tam przystając, czasu nie licząc, w dziwnej zadumie nad chwilą teraźniejszą. Błogość bycia wreszcie obecnym w całej pełni. Kładziesz się w mokrawą, żółtą trawę, w przegniłą ściółkę u szczytu nadrzecznej skarpy, zapierając nogami o jakąś zbutwiałą kłodę, by się nie sturlać i nie dbasz o nic nad ten moment. Liczy się tylko tu i teraz. Zamykasz oczy, wstęga świętej rzeki krainy wygnanych mamrocze Ci prosto do duszy. Żyjesz, nie umierasz. Kiedy daleko. Górny San. Miejsce mocy, na chwil parę.
komentarze: dodaj

Sl'ubica. Poranek Wszystkich Świętych.

2018-11-02
Finis coronat opus, koniec wieńczy dzieło. W zachwycie nad spełnioną nadzieją niebiańskiej jutrzenki pożegnałem ten długi sezon hojnych darów i szaleństw błogosławionych z Wysoka. Nie sieją więc te ptaki w powietrzu ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a szczęśliwe i syte fruwają wysoko. Purpurowa Sl'ubica ponad śpiącym Spiszem i przecierającymi oczy Tatrami na szczęśliwy finał i drogę daleką. Na do widzenia w jeszcze lepszych czasach!
komentarze: dodaj

Marmaroskie spełnienie. Babie lato w Karpatach.

2018-10-23
Ostatni akord włóczęgowskiego sezonu ze spełnionym marzeniem o najpiękniejszym babim lecie i jego schyłku w słotny mrok w samiusieńkim Karpat sercu, na marmaroskim kordonie. Poperegrynowałem wierchami przesławnymi od iskrzącej się złotem i słońcem doliny Cisy po najczarniejszy Czeremosz. Od Popa Iwana po Popa Iwana z szumiącymi głębiami, ciemnych karpackich praborów u stóp, jutrzenką, purpurą, mgieł osnową i nocą bez brzasku, w samotnym zachwycie nad żywotnością pierwszych marzeń o górach dzikich i dalekich, które nigdy nie umarły... Słodkich snów Stohu, byle do wiosny Hnitesso!
komentarze: dodaj

Wunderland Odnaleziony. Ural Polarny 2018

2018-09-30
Daleko, jeszcze dalej. Nie mogłem w spokoju sumienia zaniechać tych, tak nieznośnie majaczących w głowie surowych horyzontów przedziwnych. Uralskich opowieści nowy rozdział spisałem wyprawiając się końcem sierpnia w północną, a właściwie to polarną, jak w nazwaniu stoi, przestrzeń gór na pęknięciu Wielkiej Wyspy świata między Wschodem a Zachodem. Wyruszając znad transpolarnej kolei, w znajomej z zimy zaprzeszłej, doliny Sobu snułem jeszcze wielkie wizje o zawędrowaniu górskimi pustaciami aż na wybrzeże Morza Karskiego, mając wszystko z marginesami wyliczone... Los, do czego zdążyłem już przywyknąć na tych nieprzeplanowanych czy też niedoplanowanych włóczęgach w nieznane i tym razem od początku to prostował to zapętlał mi ścieżkę, wyściełając ją tak nadspodziewanym bogactwem wrażeń, że trzymanie tempa po prostu musiało spaść na dalszy plan. więcej...
List-kotwicę, co by wiedzieli, że istnieję i gdzie mnie ewentualnie szukać zostawiłem zdziwionej sytuacją, sympatycznej dyżurnej na Polarnym. Nie zdążyłem jeszcze zejść z szerokich torów, gdy już wyległy mi na spotkanie, jak na życzenie, tysięczne stada reniferów. Stolicznaja ze świeżo złowionym charjusem w takich dalekościach i pełnym słońcu niczym miód dla duszy, wchodziłaby do upadku... Posiadówa u Sierioży na wymarłym "110 kilometrze" mogłaby trwać wiecznie... Pierwsze brody na Pajpudynie i przed siebie drogą, której końca ni widu i którą to jedynie mocarny wiezdiechod ścierpi. Szalona, mokra przejażdżka z ludźmi północy w kolorach wieczoru, tundryczne wyżyny w pełnym słońcu, wreszcie i wrota gór rozwarły się nad malowniczym Charbejem, gdzie też pełny księżyc doholował mnie wreszcie do kopalni umarłych. Pijany z pierwszego zmęczenia dźwiganiem tego krępego nieszczęścia na plecach, rozkoszowałem się wczasowiskiem w arcypogodnym, niegdysiejszym miejscu straceń... Krągłe, uralskie misie, na jagodowym obżarstwie przyłapane, wyraźnie się mnie tam teraz nie spodziewały... Grząskie przełaje przez góry i bujność bagiennych dolin bez końca, na północ, dalej i dalej, z niebem to spadającym złowrogą ciemnością na głowę to znowu rozwierającym wrota słonecznej nadziei. Głucho, pusto, mijając smutne, blaszane kikuty posowieckich obozowisk, na których żałosnych resztkach swoją melodię wygrywa rześki uralski wiatr. Miast śladów ludzkich stóp, wszędzie, ale to wszędzie małe i duże niedźwiedziowe tropy i wciąż zaskakująco gęsto i zielono wokoło. Tak meandrując dni kilka przez polarne góry i pagóry dotarłem wreszcie nad bystrą Chadatę, gdzie moja samotność z radością poległa pod naporem gościnności rodzin Chantów koczujących ze stadami w samym sercu rozległej, arktycznej doliny. Czas i plan trasy przestał mieć w tym momencie wszelkie znaczenie. Niezwiązany terminami, zostałem na kolejne noce i dnie w czumie u Oliega i Aliony, chłonąc jak tylko się da rytm życia rodzinnego i codzienność pracy i obowiązków nomadów oleniowodów, a wszystko to w to odpływającym w dal to zalewającym całą przestrzeń oceanie reniferów... Kurtynę sekretów wielkiej doliny z zaświatami jeziora Chadatajuganlor i ukrytym zwykle hen wysoko w chmurach jęzorem lodowca IGAN(fantastyczne krwawe śniegi!) zerwałem w kolejności następnej korzystając z łaskawości aury, która z każdym dniem dalej zaczęła jednak srożyć się już na jesienną modłę. Dojmujące okresami wędrowanie znad Chadaty w kierunku jezior Szuczje idealnie urozmaiciło mi wesołe towarzystwo rosyjskich druziów z Łabytnangów, którzy jednego poranka, zaraz po pobudce postanowili, bez zbędnych dywagacji, zabrać mnie na pokład swojego trekoła. Zaskoczeni moim przybyciem Nieńcy nad Szuczją również nie żalowali gościny, ale na wszelki wypadek z zawiniątka na wierzch wyciągnęli świętą ikonę... Ponad falami wielkiego jeziora nieopodal znalazłem przytulny chatkowy azyl w aksamitnej ciszy. Balszoje Szuczje z niezapomnianym, idyllicznym wieczornym spektaklem kolorów nieba i Małe Szuczje pod najstraszniejszy, druzgocący zachodni wiatr i tnący deszcz przez cały dzień następny, do suchej nitki, z tęsknym wypatrywaniem białego punktu czumów w katastroficznie ponurym horyzoncie, z dramatycznie zgniłym biwakiem w jednych strzępach bez osłony przed wichurą po środku naprawdę niczego. Oj smutny wstał ten poranek 4 września, ale raptem chwil kilka po bolesnym zebraniu siebie i dobytku do kupy, oczom moim, przez woal gęstej mgły, niczym fatamorgana ukazał się widok samotnego czumu... 400 metrów, tyle zabrakło, by uratować tę noc. Los zakpił sobie ze mnie wybitnie. Gościnność z jaką przyjęła mnie nieniecka rodzina Nikołaja nad Małą Karą pozostaje nieopisywalną. Na długich rozmowach o Uralu, ich świecie, moim świecie, zabawie z najmłodszymi i pracy przy 1,5 tysięcznym stadzie minęły dni kolejne, po których wyprawiłem się z biegiem Małej Kary by wyjść z objęcia gór, ku bezkresnym tundrom europejskiego przedpola Uralu. Brody, bagna, moczary, nigdzie tutaj nie pobiegniesz. Po drodze uradował mnie widok znajomego zielonego trekola, który z horyzontu akrobatycznie zjechał nad rzekę. Chłopaki zapewne się wystrzelały, to i zachciało im się spokojniejszej rybałki. Na nic moje krzyki, machania. Wszelkie pozdrowienia zagłuszył wiatr. Dwie nienieckie kobiety, między nimi synowa Nikołaja, przemknęły, niemal niepostrzeżenie obok mnie, wracając z sąsiedzkiej wizyty w czumach u wylotu wielkiej doliny. Dzień się nachylił iście magicznymi oranżami, wreszcie i purpurą, gdy Mała Kara z Wielką się spotkały, a mnie w tej admiracji chmur fantazyjnie klejących się do gór w dali i mechanicznym, zmęczonym marszu jakby zaczarował obraz osady u stóp masywów po mojej prawej stronie. Od nadmiaru wrażeń zakręciło mi się w głowie do tego stopnia, że po wystrzeleniu serii zdjęć ku całemu pięknu gasnących świateł nad Bolszą Karą, pognałem szukać tej ułudy sprzed kwadransa, po czym znowu zgłupiałem nie mogą nigdzie najść widoku obozowiska. Czyżby mi się to wszystko przywidziało? Zmusiwszy się do nadwysiłku, wdrapałem się na wysoką nadrzeczną skarpę, z której roztaczał się widok na całą tajemnicę. Stałem jak wryty. Najwspanialszy arktyczny czar u stóp. Zakola rzek u stóp potężnych gór z maleńką wioską czterech czumów przycupniętych na oblewanym zewsząd rwącymi wodami cypelku. Tubylcy natychmiast z daleka zarejestrowali obecność intruza. Niczym w amoku rzuciłem się na kolejne brody, byle tylko przedostać się ku tej arkadii, byle zdążyć przed zmrokiem. Karkołomne próby pokonania ostatniej głębi, śladem wiezdiechoda okazały się kuszeniem losu i niewiele brakło, by ciemna toń zabrała mnie w wojaż niezapomnianą, niekontrolowaną... W jednej i tej samej chwili zza zakrętu wychynęła ku mnie łódź! Jakież było moje zaskoczenie, tego jeszcze nie grali, miejscowi przewidzieli moje kłopoty! Mały Misza w filcowej cusze zaprosił na pokład i w parę chwil wylądowaliśmy szczęśliwie znaczy sucho na właściwym brzegu. Nim rozbiłem namiot na wygodnej, trawiastej terasie zdążyliśmy się jeszcze o tym i o tamtym nagadać. Zamiast budzika szczekanie bez końca i obłaskawianie prześlicznej i jeszcze badziej pazernej psiny z obozowiska, która rychło zwęszyła we mnie dobry interes. Nie mogłem się napatrzeć na piękno tego uroczyska i długo jeszcze stałem na szczycie pagórka, odmachując pozdrowienia nienieckim mieszkańcom zakątka u zbiegu dwóch Kar. Długi marsz przede mną. Ural jeszcze raz posłał mi porcję wzniosłości z widokami na kuszące i łudząco przypominające tatrzańskie granie zerwy masywu Ocze-Nyrd, ale to jakby na pożegnanie, bo góry ustąpiły teraz miejsca bezkresowi tundry. Bagnista wiezdiechodka dawała się we znaki, o dziwo także orientacyjnie, ale zawziąłem się w sobie, że bez względu na wszystkie niewygody doczłapię się jeszcze tego samego dnia do mostu na siewiernej drodze, łączącej Workutę z gazowikami na wybrzeżu Morza Karskiego. Coraz bardziej ogarniającą mnie pustkę zawieszenia w przestrzeni wydłużającego się międzyczasu rozbiło mijanie się z rodziną Nieńców(same kobiety i dzieci!) ciągnących na saniach z całym dobytkiem i rozproszonym stadem w góry. Pozdrowiliśmy się radośnie. Karawana nomadów zaczęła maleć w górskim horyzoncie. Pozostał zachwyt w osłupieniu nad filmowością ej chwili i ...głębokie ślady płóz i tysięcy racic w błocie, którymi zacząłem się teraz sugerować na zagadkowych rozstajach w dalszej wytężającej wędrówce. Koniec końców, brnąc ledwo przechodnimi bajorami przedgórza, trakt, któremu zaufałem, zwiódł mnie z kierunku na most wprost ku brzegom, wzbudzającej tutaj respekt swoją potęgą i szerokością Kary. Cóż robić? Nawrotka? Nie ma mowy. Stado przeszło, ja nie przejdę?! Sondując ostrożnie toń i bystrza wielkiej rzeki przedostałem, o dziwo, nad wyraz sprawnie, wpierw na lekko, a następnie raz jeszcze, powtarzając całą sekwencję czujnych kroków na drugi brzeg. Odsapłem. Widok uralskich grani z tej perspektywy, znad tundrycznych równin Zachodu imponował tą surową romantycznością jaka kłębi się w głowie spoglądającej na ten rejon świata podczas studiowania map. Jak okiem sięgnąć bariera ciemnych gór, upstrzonych tu i ówdzie plamami śnieżnych wyleżysk, samotne wyspy masywów wychynających ledwo ponad północny i południowy widnokrąg, jakież ich nazwanie? Mityczna i jednocześnie tak realna prawieczna bariera między Wschodem a Zachodem. Przełaj po nocy przez tundryczne gąszcze, a następnie księżycowo zmasakrowany wielkimi wykopami teren w rejon mrugających świateł instalacji gazowydobywczych Gradarskiej trzeba juz było odcierpieć. Kontrast między pustką gór a przemysłową pustynią motał zmysłami. Wobec braku sensownej alternatywy, zasypiałem późno w noc z echami pracujących maszyn i warkotem ciężarówek z stalowymi bastionami industralnej platformy w tle. Szaroburego poranka nie męczyłem się długo, załapawszy się na wachtówkę, która w kilka godzin, przeraźliwej pluchy za oknem, przez smutną, szarorudą tundrę, dziury wielkie i wielgachne, wytrzęsła i dowiozła mnie w pobliże, znajomego mi sprzed dwóch zim, centrum Workuty. Łamiąca się pogoda i kompletne utyranie ostatnimi dwoma tygodniami odebrały mi smak na eksplorowanie miasta duchów i smierci ...Khalmer-Yu. Straszące pustką i ruiną blokowiska opłotków miasta dostarczyły dość wrażeń... Dwa dni relaksu w tym, z całym szacunkiem, upadłym Sosnowcu Północy, minęły mi beztrosko i przyjemnie, a to głównie za sprawą miejscówki na sen w Hotelu Gornjak, który przerażając wyglądem z zewnątrz(jak wszystko w Workucie i okolicach) dał chwilę cywilizowanego wytchnienia na przyjaznych, czystych i cichych pokojach. Coś tam się po knajpach nawet poszlajałem. Stary, dobry dworzec kiedyś robił mi za przytulisko w mroźną, kwietniową noc, ech były czasy! Odbudowany łikendem na mieście, z poniedziałkowym rześkim i słonecznhym rankiem zebrałem się ku poprawinom przygód dotychczasowych. Cel: Pajer, najwyższy szczyt całego pasma Polarnego z Eleckiej, szacowany czas operacji nawet tydzień. W pociągu tłok i od razu szok. Tu mnie przegonili, tam usadzili, a obok mnie skoszarowana ciasno cała skośnooka familia Nieńców ...z którymi poznałem się podczas wspominanego zimowego epizodu siedemnaście miesięcy wcześniej! Przypadek? Oj, tak lubię! Krótkawy obszczij na Łabytnangi toczył się leniwie przez tundry, słońce zalewało krajobraz mieniących się jaskrawymi kolorami równin, z których wreszcie, ku największej mojej uciesze, wyrosły osnieżone, dumne granie i sopki Uralu Polarnego. Delicje i pełna komitywa na wagonie. Na Eleckiej już tak różowo z pogodą nie było. Pokamuflowałem flaszkę na powrót, dotankowałem się ostatnim piwem z sardynkami i hajże ku rzece. Szarzało, gdy niemal zwątpiłem nad brzegiem, nie będąc w stanie żadnym sposobem sforsować brodu na Jelcu. Szybki powrót do osady i zasięgnięcie języka u kończących wachtę kolejarzy dodało wiary i animuszu. Bystrza pareset metrów niżej puszczały, ale zostawiłem sobie to wyzwanie na rano. Trzydziestokilometrowy przestwór tundr z majakami gór w niechcącej się wcale łatwo zbliżyc oddali przeszedłem i przebrnąłem w dzień. Ku podnóżom gór podszedłem dnia kolejnego, trakt odrzucił mnie dość mocno na północ i kto wie czy nie największą katorgą całego wyjazdu było pięciogodzinne przedzieranie się przez żywą dżunglę wzdłuż gór na południe, ku kanionowi szalonej rzeki, wytaczającej się z hukiem z wnętrza śnieżnych masywów. Dokąd dotarłem względem celu wędrówki wciąż nie miałem pewności, ale od doliny Charuty i kotliny z jeziorem u stóp Pajera, co dedukowałem bardziej ze zrobionych z dystansu po drodze zdjęć niżeli z licho czytelnych map nie mogło mnie dzielić więcej jak 4-5 godzin trawersu tundrycznych zboczy. Pięknym, krwistym niebem w tej błogiej połswiadomości, pośród gasnącej borealnej nicości i ciszy żegnałem ten bitewny dzień, tuląc się biwakiem do samotnej kępki sztandarowych listwinic pośród kamienistych, rozlewisk rzeki. Sielanka z nadziejami nie trwała jednak długo... Ledwo zmrużyłem oczy, po dziesiątej zaczęło się... Huk, szum nie do wytrzymania. Huragan zwalił się z łoskotem i zacinającą ulewą na mój, ledwo trzymający bryłę, przyczółek ciepła. Alarm na całego, obłożyłem się największymi możliwymi głazami i tak trwałem w tym szarpanym żaglu do rana. Dzień cały następny jedno piekło. Sidła w bezruchu i wojna z odfruwającą od ziemi co moment pałatką, sztorm ani myślał odpuścić i gdy kolejnego ranka wszystko tonęło w mleku i mżawie ze beznadziejnie stalowego nieba, a wszystkie kalkulacje czasowo logistyczne zaczęły brać w łeb, mogłem się już zebrać tylko do powrotu. Okropieństwom pogodowym nie było końca, Pajer dał mi łupnia, dobrą lekcję, którą wierzę, że jeszcze kiedyś, najlepiej jakąś, piękną, stabilną(!) zimową porą z nawiązką odrobimy... Długa ewakuacja wymagała nie lada cierpliwości, obolały od przeciążonego plecaka kręgosłup dawał się boleśnie we znaki. Bród na Jelcu pokonałem na dzikim rozpędzie, w środku nocy po omacku, nie pojmując co się stało, z łachami rzecznego żwiru, które zniknęły gdzieś z trasy przez bystrza. Dobrze się stało, że w pół drogi nie wpadłem dywagować o tym, o ile podniósł się poziom wody w rzece, a skonstatowałem to dopiero rankiem... Kima na glebie ogrzewanej poczekalni w maleńkiej stacyjce na Eleckiej dała szybko dojść do siebie. Trochę scenek z sennego życia na rozpadającym się, a wciąż trwającym dzielnie posowieckim, siewiernym końcu świata i rozmaite degustacje uatrakcyjniły mi oczekiwanie na pociąg do Moskwy. W międzyczasie zawitali, lekko i sportowo odziani druzia, najprawdziwsi idealiści z Iżewska, którzy przyjechali parę tysięcy kilometrów, specjalnie po to, by ot tak, bez zaprawy zaliczyć sobie Pajer i wrócić. Gwarantuję, że i Wam, drodzy czytający te słowa, odebrałoby mowę! Mołodcy!!! Dwa tysiące kilometrów, jak zwykle, dobrej atmosfery na czterdziestogodzinnym powrocie do świata i chwilę wzruszeń podczas jazdy przez mieniącą się wszystkimi odcieniami złota, soczystą tajgę okolic Inty, Kożymu i Kosju, której boską głębią tyle się syciłem i w której objęciach tak chwalebnie cierpiałem wciąż niecały rok temu, dopełniły uralskiego dzieła. Tarabaniąc się dusznym autobusem z Moskwy do Kijowa i czym popadnie dalej przez Ukrainę z tradycyjną somalijską kaźnią na granicy w Medyce, równo miesiąc po wyjeździe z Rzeszowa zameldowałem się w nim szczęśliwie z powrotem.
komentarze: dodaj

Przewodnik tatrzański. Reaktywacja.

2018-04-30
Nim maj w głowie zawróci, nim syreniego śpiewu echo stron dalekich ducha nie opęta... dobrze tu być!
Po latach włóczęgi wróciłem z wiosną do karpackiego matecznika. Błyszczące Tatry za oknem, Lodowy ze śniegów raźno już się wykluwa zwiastując, że sezon gwarnych wycieczek i radosnych spotkań z przyrodą niebawem znowu wchodzi na afisz. Fabryka dobrych wspomnień, przewodnik tatrzański ponownie na rodzimym górskim szlaku.
Wycieczki szkolne i wszelakich ciekawskich tatrzańskiego świata, serdecznie zapraszam!
+48 603 531 835
Tomek
komentarze: dodaj

Wiosna na start!

2018-04-20
Cóż nad wiosnę... cóż nad ten fenomenalny świata rozkwit co trzeci już tydzień nam się w niemal letnie szaty przebiera!
Zimą chyba wszyscy zdążyliśmy się już nasycić, i ta, zwykle tak kapryśna, nasza karpacka śnieżnych obowiązków do późnego marca dopełniła, więc apetyt życia, światła i ciepła powrócił i rośnie naturalnie i kalendarzowo, na czas! Bliżej maja niepostrzeżenie, lazur na niebie, bieszczadzkie i tatrzańskie doliny już wykwiecone, knieja zielenią eksploduje, a i śnieżnych jęzorów hen wysoko w wierchach dla najwytrwalszych fantazistów skialpu ciągle pod dostatkiem. Gruszek w popiele nie zasypiajcie! Kto żyw, komu słońce bratem! W góry marsz! Łapcie chwilę!
komentarze: dodaj

Ku Chwale Ciszy. Zima w Laponii 2018.

2018-04-12
Subarktycznej sagi rozdział następny. Północne rubieże ani myślą przestać czarować i cała ta magia niczym jakiś wirus wdziera mi się w tkankę codzienności każdej kolejnej jesieni schyłkiem żywiąc się niegasnącym, od pierwszego jakże pamiętego razu niemal siedem lat temu, sentymentem. Romantyczna gorączka zwykle postępuje i wzmaga się wraz z kreśleniem niemożliwie wyrypiastych, gigantycznych planów w poprzek mapy borealnych kniei i pustaci. Nie inaczej było i tym razem i podobnie jak rok wcześniej, rozbuchane ambicje i marzenia rychło zweryfikowało zderzenie z bezwzgledną surowością lapońskiej zimy. Miast gonić szalonym slalomem czas i dystanse od rosyjskiej granicy po Halti, długie i wyjątkowo mroźne, a przy okazji też niezwykle słoneczne siedem tygodni strawiłem na zaległych eksploracjach i odwiedzinach ulubionych miejsc, przecinając najczęściej dziewicze śniegi serca zimy perłowego miesiąca Laponii Wschodniej. więcej...
Wyruszyłem ze znajomej z Laponiady 2015 Naruski przez puszczańską Tuntsę z wymuszonym gwałtownymi przygodami, ale jakże efektownym bazowaniem pod baśniowo zmarzłym Sorsatunturi, ze szczęśliwą Kemihaarą pośród rekordowych mrozów(-36) i przytulnymi kątami starych chat śnieżnej Itakairy zawsze po drodze. Kontynuując przedłużającą się, coraz bardziej postną turę przez głuche uroczyska zastygłych w ciszy bystrzy Jauru ku pełnemu dobrych spotkań Luiro, nad Suomujoki, górą i doliną do Saariselki, którą osiągnąłem 8 marca wieczorem. Po weekendowej regeneracji udałem się do Inari skąd po złotych horyzontach podziwianych do późna z wierzchołka Otsamo wyprawiłem się w stronę Hammastunturi. Dwa tygodnie włóczęgi przez tonącą w ciężkich śniegach północną dzicz, tyle lat przed moimi zakusami umykającą, obfitowało w dopusty wszelkiej maści. Mordercze, wielogodzinne przeprawy bez cienia śladu przez panoramiczne wyżyny i wietrzne tundry, kluczenie za skrytymi w tajdze chatkami widmo spoza map, a nawet wiedzy tubylców, w absolutnej samotności i w najlepszej fińskiej kompanii, z trzaskającym mrozem i złotym słońcem za pan brat po magię niekończących się nocnych zorzowisk. Po ekstazie legendarnych kabin nad Appislompolo i Riekkojoki i bolesnej batalii wyjścia ze śnieżnej matni ku Kultali nad Ivalojoki finiszowałem długim marszem skutą najgrubszym od lat lodem Sotajoki po chaty poszukiwaczy złota i dalej ku drodze do Kuttury skąd mało ducha nie wyzionąwszy w wyczepującym człapaniu, wyniszczony słońcem, mrozem i odległością dopełzłem szczęśliwie do Saariselki z przystanią i azylem w oryginalnej, modernistycznej chatce Aurorze, co ją tak sobie hordy japońskich nocnych marków ulubiły... Tyle w terenie. Zbiorów wspomnień dopełniłem wieczorami rozmów o Ciszy Dalekich Stron z dobrymi duszami moich Laponiad sprzed lat. Przesympatycznym prologiem u Sirkki w Kemijarvi i wyczekiwaną długo, jakże gościnną audiencją w progach pałaców legendarnej Księżniczki Itakairy nad lodowym krańcem Bałtyku. Na wskroś lapońsko, nadzwyczajnie!
komentarze: dodaj

Góry z mgły. Ural Subpolarny 2018

2017-10-15
Psu z gardła ten wrzesień wydarłem! Zimowe perypetie w tundrach Workuty z wielkanocną rekluzją nad Sobem pozostawiły niedosyt pomsty wołający... Rankiem 7 września wylądowałem w poduralskiej Incie skąd górskich grani próżno było nawet jeszcze wypatrywać. Po niezbędnych urzędowo-sklepowych ceregielach jeszcze tego samego wieczoru wymaszerowałem na wschód, wtapiając się w fenomenalną soczystość tajgi Jugyd Wa... 130 kilometrów bagiennych lasów, rzecznych brodów i bezkresu tundr, na trakcie do Żełannej(starej kopalni kwarcu w głębi gór) wydawało się wyzwaniem wymagającym zaparcia i cierpliwości w kilkudniowym marszu przez tę krainę niepogód tymczasem jak się szybko okazało moja samotna wedrówka ku górom tak zdumiała udających się w sobotni poranek to na polowanie, to na ryby miejscowych, że mijając dziwnego, pstrokato objuczonego włóczęgę nie mieli serca mnie nie podwieźć choćby kawałek. Tym sposobem między czystą wódką a reniferową zakąską po błotnych przeprawach dostałem na tzw. pierwszy perewał skąd moim oczom po raz pierwszy ukazał się chmurny i pobielony świeżym śniegiem wał Uralu Subpolarnego... Perspektywa dwóch czy nawet trzech dni tułaczki przez tę wietrzną tundryczną nicość zionęła chłodem. Nie nasnułem się jednak zbyt długo, gdy po może dwóch godzinach z letargu wyrwał mnie agresywny warkot mechanicznego potwora podskakującego niezgrabnie na wybojach drogi za moimi plecami. Z wyniesionej wysoko szoferki potężnego Urala "wachtowki" wychynęła zakazana morda zmęczonego życiem dryblasa. Zdumiona dodatkowo moją obecnością pośrodku niczego zaraz rykła na mnie złowrogo stekiem wulgaryzmów, a skąd bladź, a dokąd i po jaką cholerę!? Odpowiedziałem zdawkowo, oswajając zaskoczenie rozmówcy i tak ta męskich zdań wymiana zakończyła się rychłym zaproszeniem mnie na pokład. Jest transport! Ku górom!
komentarze: dodaj

Cztery Świata Strony. Od Końca do Końca. Rosja 2017

2017-06-30
30 000 kilometrów, 75 dni i bity, ruski miesiąc życia w pociągach... od monumentu Moskwy przez wiosenny przestwór Sybiru z błękitną źrenicą Bajkału i jego tajgowych gór po lodowe majaki japońskich mórz. Od huraganowych tundr Workuty i wiecznej zimy Uralu Polarnego po kwitnące doliny niebosiężnego Kaukazu. Ogrom Rosji bez upiększeń, bez uprzedzeń i bez literackich dopowiedzień, z tysiącem spotkań, odkryć i zaskoczeń w drodze bez kresu przez melancholię Eurazji. Marzenie spełnione. dobrych wspomnień moc. Niech no tylko to wszystko strawię... Co nieco w galeriach.
komentarze: dodaj

Miesiąc w tajdze. Laponiada 2017

2017-04-05
Luty mija, marzec bieży. Nie zmienia się nic. Północ wzywa. Laponia na całe zło!
Szkic nowej laponiady zakładał wielką pętlę przez znajome tereny Parku Kekkonena, ale z wieloma nowymi eksploracjami chatek i rejonów i wysuwającym się na pierwszy plan śmiałym narciarskim trawersem przez bagna Repoappy, z zachodu na wschód ku nieodwiedzonym przeze mnie dotąd chatkom w dziczach Kemihaary zahaczając o tajemne miejscówki nad Auhtijoki.
Drugi etap, po oddechu w Saariselce, miał być sentymentalnym powrotem po 5 latach nad rzekę Ivalo, wizytą u Terhi w Kutturze, a przede wszystkim przejściem przez właściwe Hammastunturi, a więc zima do syta w rekompensacie za tak postny i bezśnieżny ubiegły sezon. więcej...
Zakupy sprzętu(narty metsa, pulka itd.) w przepaskudnie słotnych Helsinkach okazały się nie lada kombinacją i gdyby nie pomoc Janiego naprawdę nie wiem jak bym z tym całym balastem, logistyką i zamieszaniem podołał.
W Saariselce apogeum zimy. Świeże zaspy do połowy wysokości domów. Szybkie zakupy i peakes na południe. Wyskoczyłem na drogę we Vuotso. Policzki, a zwłaszcza dłonie rozpakowujące samolotowe tobołki natychmiast poczuły, że jesteśmy kolejny tysiąc kilometrów dalej na północ...
Boczną, białą drożyną, a rychło przetartym przez skutery duktem sunąłem na wschód ku niewidocznym póki co wzgórzom Nattanen. Trochę mi zeszło i gdy pod wieczór niebo rozpogodziło się krwistymi kolorami wzgórza ledwo zamajaczyły przede mną między drzewami. Mróz momentalnie stężał.
W zapadających ciemnościach odbiłem między smreki dziewiczym śniegiem ku górze. Hen gdzieś tam czeka z chatką na szczycie.
Ciemności i coraz stromiej. Obładowane sanki szybko ugrzęzły w śniegach, zaczęła się mordownia. Po jakimś czasie tego survivalu odpuściłem i przepakowawszy na szybko część najbardziej przydatnych, jak mi sie wtedy wydawało, rzeczy, zostawiłem pulkę w lesie, a już "tylko" z ciężkim worem na plecach kontynuowałem w zakosy ku górze. Nowe narty bez fok wcale nie chciały się wspinać i co chwila lądowałem bezwładnie w białej toni po pachy.
Nim, dość już styrany, wyszedłem powyżej piętra karłowatych drzewek na niebie rozegrał się niesamowity, dynamiczny spektakl multikolorowej zorzy polarnej. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem i normalnie chwytałbym za aparat, normalnie... nie w tym stanie i nie w środku pokrytego łamliwą szrenią zbocza, które nie wybaczyłoby żadnej ekwilibrystyki ponad program. Ciesząc oczy, kierowany intuicją, zapomniałem o zmęczeniu drapiąc się z mozołem ku górze. Daleko to czy blisko, nic nie widzę.
Nos podpowiadał jednak dobrze, około 22 czołówka oświetliła zarys kompletnie zasypanej i zamrożonej chatki. Odkopałem drzwi. Dwa, długie, zimne i ciemne miesiące od Nowego Roku nikt tu nawet nie zajrzał i z takim stanem rzeczy na chatkach miałem się na tej wędrówce spotkać jeszcze wielokrotnie.
W oczekiwaniu dalekich panoram, kolejnych zórz i scenerii zabunkrowałem się na wierzchołku Pyha Nattanen na noc kolejną. Trzynaście minus, książka w dłoń, drewna dość, wicher gwiżdże, do zerkania na nieprzyjazne zewnątrz wydrapałem i wytopiłem maleńką dziurkę w totalnie zasklepionym szrenią oknie.
Skalne "białe słonie" osłaniały nieco lodowy domek od północnego wiatru, rozległa, biała przestrzeń jeziora Sompio upstrzona przy krawędziach lesistymi cyplami i wysepkami wypełniała cały południowy horyzont. By spojrzeć ku sąsiednim wzniesieniom w gnieździe wzgórzy Nattaten musiałem wytrasować sobie dojście w zmrożonym śniegu po pas.
Powtórki zórz się nie doczekałem, ale drugiego poranka, kiedy już zbierałem się na dół, niebo nieco rozchmurzyło się i piękne światłocienie przebiegły przez połacie tajgi dokoła. Zjazd, przypominający stylem telemark w zwolnionym tempie, przecinając skrzące się w słońcu, nietknięte, perłowe śniegi, ku przedwczorajszemu duktowi w dolinie był absolutną frajdą.
Poobiadawszy w sympatycznych szałasach nad samym brzegiem Sompio podreptałem dalej na wschód, świadomy poważnego dystansu do pokonania. Schronu Orponen nad Kopsusjoki przyszło mi znowu szukać po ciemku. Padnięty, wykrzesałem jeszcze z siebie tyle, by, nim zamarznę przygotować jakąś szybką kolację. Utopiłem ze śniegu może szklankę letniej wody z igliwiem, gdy nagle palnik odmówił posłuszeństwa i żadnym sposobem nie szło go rozhulać. Przykro, jak tu jutro i potem biwakować bez wody!?
Nigdy nie bawcie się w grillowanie kiełbasek nad kemping-gazem... zaworka palnika z tłuszczu już nie wyczyścisz. Co za głupota! Biwak w laavu, przy trzynastu minus był próbą generalną dla nowego śpiwora. Test wypadł pozytywnie. Z rana rozpaliłem jakieś szczapki, by mieć co pić na nowy długi dzień, co wstał pogodowo obiecujący.
Wedle pierwotnego planu po przekroczeniu Kopsusjoki miałem wyjść na szeroką prerię bagien i zacząć orientacyjne manewry mające mnie doprowadzić do chaty Tammikamppa. Teren nie wydawał się nawet trudny, ale te 10 km trzeba by zrobić idealnie na czuja. Niby nic nadzwyczajnego, ale brak sprawnej maszynki gazowej przy ryzyku biwaku w szczerej śnieżnej pustyni jak i sprawdzona kopność śniegów na przełajach ostudziły mój zapał.
Dobry ślad skuterów biegł dalej na wschód i kusił wygodą, nim też podążyłem dalej wiedziony potwierdzonym później przez napotkanych "snowmobilistów" przeczuciem, że idę w stronę Luirojarvi. Nie to było moją pierwotną ambicją, więc jeszcze trochę poszarpałem się na boki z intencją znalezienia skrótu ku Karapulju. Bezskutecznie. Około 22 dotarłem nad znajome, skąpane w świetle księżyca, niespodziewanie ciche i puste Luiro z przestronnym Hiltonem na wyłączność. Długodystansowe dreptanie nieco utemperowało moje bojowe zamiary, więc cały kolejny dzień, bez specjalnych wyrzutów sumienia przebimbałem nad lśniącym w pełnym słońcu Luiro, które w tej romantycznej, zimowej scenerii przypominało jakieś sienkiewiczowskie Butrymy. Piękny dzień z feerią kolorów na wieczór i wędrówką świateł po okolicznych górach i pagórach. Ze dwie godziny odmarzałem w zaspach jednej z wysepek podziwiając to pyszne widowisko natury. Z czasem pojawili się i goście m.in. zespół dość niesfornych Łotyszy. Ku zdumieniu nowoprzybyłych zdecydowałem się na szybką przeprowadzkę do wolnej i przytulnej Rajankamppy, co było doskonałym wyborem. Dalsze losy, przy wprost perfekcyjnej pogodzie rzuciły mnie prześlicznym leśnym przełajem z ginącym śladem acz w baśniowej scenerii aż po wyiskrzony purpurowo wieczór na południe ku chacie Karapulju, gdzie się już kompletnie rozanieliłem. Zmrok zapadł trzydziestką na minusie, ale nie zdążyłem jeszcze skryć się w śpiworze, gdy zdumiony spostrzegłem światła zbliżające się od zachodu, od strony rzeki. Ki diabeł!? Para młodych czeskich ekstremalistów we właściwym wreszcie tego słowa znaczeniu(Pierwsi zwycięzcy/zdobywcy "Lapland Extreme Challenge"!) zawitała w progi. Mroźną nocą na niebie znowu zatańczyły zielonkawe zorze. Póżno, bo około południa dnia nastepnego po małym poczestunku z nowymi gośćmi na chatce wyruszyłem dalej na południe korzystając ze śladu założonego przez moich Czechów. Pogoda zszarzała, a i lichy trakt zniknął zawiany pośród posępnej tundry bagien. Tammikamppę, starą i nową odnalazłem bez większych ekscesów, tychże jednak dostarczyła noc, nad wyraz zimna i nieprzyjemna za sprawą mało wydajnego pieca(chatka po renowacji...). Zwinąwszy się w kłębek, zasnąłem przy lekturze elektrosiążki, która przykrym trafem wylądowała później pod moim ciężarem za plecami, jak się okazało rano, rozbitym ekranem kończąc swój żywot, a więc radości z sielankowego czytania byłoby na tyle... W bardziej przyjazne strony powędrowałem na zachód, ogrom bagien Kaita-aapa, wiatr i ciężki śnieg ostatecznie odwiodły mnie od prób forsownego marszu ku dalekiej Harkavaarze, a brak jasnego planu dnia uratował znaleziony nieopodal leśnego przesmyku ślad skutera, który poważniejąc z każdym kwadransem wywiódł mnie gdzieś nad Repojoki i poprowadził ku górom aż po zaktowiczenie w luksusowo odbudowanym szałasie Hammaskoty. Towarzystwo ludzi było mi zbędnym, więc z wizyty w Hammaskuru od razu zrezygnowałem. Po wygodnie przespanej nocy, przy pięknym słońcu na niebie obrałem samotny ślad biegnący za plecami chatki wprost w las, lądując rychło w całym systemie głębokich wąwozów aż po ich wypłaszczenie się w najwyższym biegu Jaurujoki skąd wygodnie z biegiem rzeki poszusowałem w kierunku Siulanruoktu, zastając legendarny schron w stanie imponującego wręcz zadbania. Godzina była na tyle młoda, że na noc udałem się do Tahvontupy. Perspektywa sauny była tak kusząca... Długi i mroźny wieczór w ciasnej dolince nad szumiącą Tyyryoją przerodził się w iście baśniowy spektakl światłocieni pełni księżyca wędrującego ponad wierzchołki strzelistych do nieba świerków. Coś nie do zapomnienia! Leniwą pobudkę w ukochanej kabinie okrasił pośród zimnej siwizny poranka nieprzeczuwający mojej obecności tamże samotny ren stojący i dumający sobie pod drzwiami. Jakże wielkie było jego zdumienie i jeszcze szybsza rejterada :) Jego śladem z biegiem rzeki podążywszy po jakimś kwadransie niemal zderzyłem się z czwórką narciarzy idących z naprzeciwka. Wymieniliśmy zdawkowe pozdrowienia, ale w jednej chwili i ja i napotkani stanęli jak wryci. "Karol!?" "Tomasz!?" A niech mnie, co za niespodzianka! Czescy przyjaciele, co 2 sezony wcześniej deptali mi wiele dni po piętach i z którymi na koniec wędrówki pobiesiadowałem znowu tutaj i znowu na mojej ścieżce. Taka wielka Laponia, taki mały świat! Rozmówiliśmy się co do naszych dalszych planów w kniei życząc sobie ponownego zejścia się w Saariselce na piwo przed ich odlotem, co się nam rzeczywiście potem pięknie udało. Podbudowany niezwykłym zbiegiem okoliczności, z jedną wywrotką z rozkojarzenia, której świadkował podążający przede mną cały czas poranny rogaś, mglistym Jauru zawitałem do sercu najbliższej utulni na końcu świata Peuraselki. Zostawiwszy część ekwipunku z zamiarem rychłego powrotu do chatki wyprawiłem się dalej, drapiąc się żmudnymi zakosami ku wierszynie Harkamurusty. Za cel obrałem sobie dotarcie jeszcze tego dnia do wymarzonej Harkavaary, sławnej chaty, do której żadna ścieżka ponoć nie prowadzi. W międzyczasie niebo rochmurzyło się na dobre, śnieżna pustać pogranicznych bagien jęła mienić się w krystalicznym słońcu. Popołudnie zaczęło się chylić feerią oranżów i purpur malowniczych strzępków chmur i choć czas naglił, a mróz tężał ani myślałem się spieszyć, nie chcąc stracić niczego z fantastycznej scenerii wieczoru, którą okrasiło wytoczenie się ponad kontrastującą z bielą równiny postrzępioną linią świerkowego lasu krąglutkiego księżyca w pełni. Twardy ślad skuterów pozwalał niemal frunąć przed siebie, ale o szusowaniu do samej Harkavaary nie mogło być już mowy. Na szczęście po drodze czekała na mnie przytulna Peskihaara, w której spędziłem przyjemnie ciepłą noc. Dnia następnego podejmując intuicyjnie ślad biegnący wprost na zachód, a wedle moich uprawnionych domysłów założony około trzech tygodni wcześniej przez pielgrzymującego intensywnie w tych okolicach z kamerą Jouniego Ohtameę, ruszyłem ku Harkavaarze. Śliczny świerkowy gąszcz zbiegał ku zalanym słońcem szerokim moczarom, tam też po jakichś 3 godzinach ukazała się moim oczom przystrojona grubą śnieżną czapą, całkiem słusznych rozmiarów chatka z przycupniętą tuż obok, pochyloną starą sauną, która wespół z drewutnią malowały sielski obraz zaginionej w dziczach wioseczki. Od pierwszego wejrzenia zauroczony, zasiedziałem się w zachwycie chłonąc czarodziejskość tej leśno-bagiennej uboczy. Kolorowy wieczór zastał mnie na powrót za Peskihaarą żwawo gnającego przez siarczysty mróz w stronę doliny Jaurujoki. O poranku termometr w Peuraselce wskazał 25 stopni na minusie. Po śniadaniu jednak szybko poszarzało i mróz nieco odpuścił, a mnie przyszło mierzyć się z dawno planowaną, długą trasą wzdłuż zony granicznej, znad Jaurujoki na północ "za plecy" Vongoivy via dolina Iso-oi. Nie tylko dystans okazał się być tego, nie mającego końca, dnia nie lada wyzwaniem, ale może i przede wszystkim wyjątkowa upierdliwość terenu z tysiącem stromych hopek i parowów wymuszających ciągłe zdejmowanie nart. Karkołomnymi leśnymi zjazdami ciemną już nocą dobiłem nad Anterijoki, której brzegiem podążając doszedłem wreszcie, po 15 godzinach do Anterinmukki. Światło w chatce zwiastowało towarzystwo, ale nim wdrapałem się ku niej na wysoki brzeg, resztką sił, w pełnej desperacji rozpaliłem w nadrzecznej saunie i do środka nocy odpłynąłem w zbawiennych oparach... Ranek 14 marca powitał szarością i mokrym śniegiem, niemal odwilżą. Wszycy mieszkańcy wybyli już z chaty, gdy ja wciąż zbierałem się nieśpiesznie. Nic gorszego nad lepiący się do ślizgów i uniemożliwiający normalny marsz śnieżny kleik nie mogło mnie spotkać. Klnąc, w trudzie obchodziłem wzgórze Anteripaa, gdy zza pleców doścignął mnie nagle samotny narciarz z małym plecaczkiem na biegówkach. Dziwaczny widok. Delikwent miał na imię Ales i jak mi się wyżalił, pchany ciekawością odłączył się o poranku od swojej czeskiej grupy i deczko pobłądził zestresowany snieżycą i znikającymi w mig śladami i co tu robić. Wydedukowałem szybko, że dogonimy resztę ekipy w Muorravaaracce, a więc wszystko się składa i zaproponowałem przecieranie szlaku. Z bijącą w twarz śnieżną krupą postękaliśmy parę godzin nim ujrzeliśmy wycelowane w nas światła. Wszyscy szczęśliwi choć i zraniona duma pogubionego w tundrach niebogi nie pozwoliła mu tryskać wdzięcznością, a wręcz komicznie przedziwnie. Wieczór w czesko-fińskim zespole minął nad wyraz przyjemnie na dywagacjach do późna. Vesa z Mikko z Helsinek wspominali swój niezwykły narciarski wyczyn z przedwczoraj tj. 46 kilometrów z dalekij Uittipiekki do Siulanruoktu nad Jauru. Podziwu godne! Śniadanie umiliły popisy lokalnej, prawie oswojonej myszy. Niebo wypiękniało i znowu wszystkich pożegnałem zostając dłużej nacieszyć się spokojem starej dobrej kabiny. Pogadałem też z sympatyczną ekipą, wojskowo odzianych młodych Finów("Team62") rezydujących po sąsiedzku w torfowym Muorravarakkaruoktu. Śladem hałaśliwych Czechów udałem się na północ okropnie dłużącą się doliną, by w podwieczornej zadymce znów ich spotkać w Jyrkkavaarze. Przyjaznej atmosfery nie starczyło nam jednak na długo, ukrop jaki mimo próśb i nalegań zaserwowali mi w izbie imprezowicze okazał się na tyle nie do zniesienia, że poszedłem spać do drewutni, przyprawiając swoją obecnością tamże, mylących notorycznie drzwi nocnych gości kibelka niemal o zawał serca. Szkoda, że nie o wstyd i krztę refleksji, ale mniejsza... wypłacili mi za wszystko na koniec ekwiwalentem zupek w proszku i ...przeterminowanych snickersów po czym zniknęli na stałe z widoku gwarantując spokojny szus po zamarzniętej Suomujoki na zachód. Stado reniferów wędrowało ze mną białą wstęgą rzęki w stronę słońca. Na popas zatrzymałem się w zachwycająco położonej na wysokiej leśnej skarpie z melodią widocznych poniżej rzecznych kaskad chatce Snellmaninmaja. Przepiękny rogaś strzegł drzwi, parę chwil potem kabinę obległa cała jego reniferowa familia. Z ich kuzynami miałem przyjemność i ze dwie godziny potem w rejonie malowniczej Huoltotupy.
komentarze: dodaj

Sarek. Poezja Północy.

2016-09-15
Cztery obfite lata minęły od tego horroru z komarami, który przeżywałem tutaj latem 2012 roku. Czmychałem wtedy znad Rapy, z Aktse, byle dalej od wód i moczarów ku wichrowym wzgórzom i tundrom szerokim. Musiało się to wszystko chwilkę odleżeć, ale oto nadszedł wreszcie ten najwłaściwszy moment, by stare, dalekopółnocne marzenie wyciągnąć zza pazuchy.
Sarek na przełom sierpnia z wrześniem wyglądał idealnie terminowo i co tak rzadkie u mnie, w punkt urlopowo.
Stary, znajomy Kvikkjokk powitał mnie szczerym słońcem i bez złowrogiego bzyczenia... jakaż ulga. Pierwszy biwak przypadł nad tą samą leśną młaczką jak niegdyś. Urodzinowy wieczór przecelebrowałem w ciszy ponad tundrami, na wietrznym siodełku pod Huornasj. 23 sierpnia nastał od zarania słońcem zalany, pogodowo chyba najpiękniejszy dzień całego roku. więcej...
Z, przewidując realistycznie, ostatnim tak ciepłym oddechem lata przetrawersowałem Królewską Ścieżką ponad bajecznymi rozlewiskami Rittaka, z pierwszymi widokami do wnętrza Sarku, w nieustannym towarzystwie rozbieganych renów, ku delcie Rapy i Laitajaure. Dobra, belgijska kompanija i fantastycznie kolorowy zmierzch wspaniałego dnia zatrzymały mnie w pełnym rozanieleniu po tej samej stronie wielkiej wody. Rankiem przewiosłowaliśmy wspólnymi siłami mętne morze delty na przeciwległy brzeg do Aktse. Jak tu spokojnie i nic nie gryzie! I ten supersam w lesie! Werandka, sielanka, kwiecista łąka, człek by całkiem zaległ, ale gdzież tam... Skierffe może zaczeka, ale pogoda jak to ona. Pognałem dalej grzbietem sponad przełączki, na której opuściłem trakt Kungsleden, a gdzie lata temu pamiętnie rozmawiałem przez telefon z ojcem przy akompaniamencie pół tysiąca komarów kłębiacych się pod kopułą namiotu. Po jakichś 3 nieśpiesznych godzinkach, wypatrując przezornie po drodze dogodnego miejsca na nocleg, dotarłem nad sławny klif.
W międzyczasie poszarzało, ale widok na tę otchłań z rozlewiskami Rapy robił tak piorunujące wrażenie, że jakby tylko nie wiało i jakby człowiek nie kostniał z zimna to nijak by się nie oderwał. Fascynacja. Przesiedziałem tam do zmierzchu postanawiając dać sobie cały następny dzień szansy na kolory i scenerię w tym miejscu. Namiot rozbiłem na przyjemnych, trawiastych upłazkach po północnej stronie góry.
Radości z tego stworzenia świata ścielącego się u moich stóp nie było końca. Pogoda zaczęła kaprysić, ale koniec końców było wszystko. Po kolejnej nocy z wiodokiem na dolinę i zamykające horyzont fantazyjne lodowce Parte ruszyłem w dżunglę Sarku. Z miejsca zaczęło się właściwe wędrowanie, a więc niekończące się gęste uroczyska zarośniętych, omszałych złomów, młodniki, podmokłe brzezinki. Dotarłszy nad mleczno błękitne, pedzące z hukiem między nunataki wody Rapy znalazłem jedynie lichy zarys ścieżynki przez bajora. Kierunek Północ. Wieczór zastał mnie w dziczy pod ostańcami Lulep Spadnek, gdzie dotychczasowy dukcik zrazu rozpłynął mi się pośród moczarów. Nieprzystępność terenu była taka, że i orientowanie się na szumiące wody głównej rzeki niewiele pomagało. Trochę mną zakręciło. Po wykluczeniu mylnych opcji, obrana przecinka wypluła mnie wreszcie na zakole rzeki z krwistoczerwoną falangą chmur rozsiadłych się na sam dnia koniec u widocznego stąd zamknięcia doliny, reflektujących przepięknie w spienionych baniorach tuż poniżej mojej, rozbitej naprędce pałatki. Cóż za szczęście, cóż za sceneria! Dzicy Bogowie nad nami!
Spałem twardo. Obudziła mnie plucha. Kawałek wyżej w górach spadł śnieg. Mokradła i lodowate brody całymi godzinami, żadnych artefaktów. Gumiaków nie zabrałem, musiałem więc się ekspresowo przyzwyczaić do tego, że mokro było, jest i będzie... Duszy żywej, ale jakoś wczesnym popołudniem minąłem zastygły niczym głaz pośród całej tej niepogody samotny namiot. Przeklinając pod nosem coraz silniej upadlający los dotarłem wreszcie w zwężenie doliny między potężnymi graniami Bielloriehppe i Skoarkki. Żywcując pewnie setne bagno tego dnia na wskroś, przeleciała mi przez głowę myśl o jakiejś nagrodzie pocieszenia za te trudy i chciałoby się rzec, kur nie zapiał, a wydostawszy się wreszcie na wzglednie suchy skrawek lądu, ot zagajnik jakich wiele, minąwszy zakręt, stanąłem jak wryty. Oto nagroda, wielka i rogata jak marzenie stoi tuż przede mną i łypie na mnie ciekawskim okiem! Ogromny łoś wypuścił się z głuszy na kolację ponad bajora. Jego raj, moje szczęście. Spędziliśmy w tej bliskości godzinę z okładem. Moja obecność niespecjalnie peszyła pałaszującego mniejsze i większe gałązki olbrzyma. Żadnych pretensyj do pstrykania go całymi seriami też nie zgłaszał. Łosie w Sarku należą do największych w Europie i tylko niewiele ustępują posturą swoim potężnym kuzynom z dalekiego Jukonu. Rozstaliśmy się pośród szumu brzozowego gaju. Po przedwieczornych, karkołomnych przełajach w zagubieniu, noc złapała mnie w rzadkim lasku nad samą Rapą. Wygwizdowo. Huragan z wnętrza śnieżnych gór szarpał namiotem przez całą noc. Radosny poranek okrasił fenomenalny widok rodzinki renów przepływających wielkie rozlewiska. W zakosy ku górze, Bozia dała błękit, dała słońce, pejzaż potężniał z każdą chwilą. Wachlarz dolin i ośnieżonych grani, wodospady, kaskady, jeziora tak na ręki wyciagnięcie jak i po horyzont z marzeń. Borealia prima sort!
Im szedłem dalej przez kamieniste pola Snavvaavagge tym i zachwytów więcej i więcej. Po lewej rozpościerał się teraz promieniejący w słońcu ogrom firnowych pól Alkatj, na prawo pudrowane jak od linijki świeżym sniegiem żużlowe zbocza Bielatjahkki, za plecami niebotyczne Skarkki z wynurzającymi się sponad kopuły szczytowej coraz to nowymi turniami. Zieleń, kamienna pustynia i lód naprzeciw otwierającej się po kierunku marszu i mieniacej całą tęczą barw popołudnia głębi, przestrzeni doliny Rahpajahki obramowanej całą plejadą pobielonych grani i szczytów. Stroma perć spod Gavabakte dała się rychło zanurzyć w tym pięknie. Do ostatniego światła wieczoru, czuwałem w absolutnej admiracji. Zanocowałem na malowniczej płasieńce nad urwiskiem. Nibym się śpieszył na te wielkie góry przede mną, na szczyty, ale wielka dolina i jej otoczenie zrobiły na mnie takie wrażenie, że na podziwianiu widoków utknąłem do południa. Wszystko dla mnie. Zaskoczony moją obecnością tutaj rogaś samotnik uciekł zawstydzony. Strzelista Spijkka błyszczała w słońcu, soczystość falujących na wietrze traw, kryształ strumieni i te czapki lodowe wszędzie wokół. Było już dobrze po południu, gdy przeszedłem kładkę rozstawioną wysoko nad niewidocznym z dala głębokim kanionem Górnej Rapy i dłuższą chwilę poszukałem namiastki domowego ciepła w czterech ścianach maleńkiej chatki schronu Mikkastugan, jedynego takiego obiektu zbudowanego na całym obszarze parku narodowego na potrzeby turystów.
Widzisz i czujesz, że dotarłeś właśnie w samo serce Sarku, gdzie na wielkiej, otwartej niczym preria przestrzeni Skarja swe ujście znajdują największe, okoliczne górskie doliny. Plany na ten dzień były przeambitne, czas więc naglił, a tymczasem pogoda cosik się pokrzywiła. Suchą stopą odbiłem ku głaziskom bocznej doliny prowadzącej do zachodnich stóp, najwyższego masywu gór Sarku - Sarektjakka. Surowość widoku narastała z każdym krokiem. Jęzor lodowca na tle wielkiej góry rósł w oczach. Namiot, z więcej niż optymistycznym nastawieniem, rozbiłem sobie na usianym obrywami skalnymi przedpolu, jakieś 200 metrów od czoła lodowego zwaliska Mikkajegny. Zrobiło się późno i chmury natarły, ale mimo tego zdecydowałem się wejść na plateau lodowca.
Jęk pękających mas lodowych i szum podlodowych strumieni i związane z tym dreszcze strachu towarzyszyły mi aż po strome zbocza masywu będące gigantycznym, żywym usypiskiem skalnych odłamków. Wejście wprost na grań czymś takim wydało mi się czystym niepodobieństwem. Trawers jak po polu minowym ku górnej części lodowca, by przedostać się na bardziej przystępną grań biegnącą bystro w stronę wierzchołka doprowadził mnie na skraj skał i lodu na wysokości nieco ponad 1400 metrów. Szczyty już dobrą godzinę wcześniej skryły się w ciemnym tumanie, ale niżej wciąż nie wiało ni padało. Mimo szarówki chciałem podjąć rękawicę i parłem naprzód. Ostatecznie otrzeźwił mnie jednak widok serii szczelin przysypanych świeżym śniegiem poniżej linii planowanego trawersu do grani. Za wiele tych ryzyk, a więc powrót. Odetchnąwszy trochę, z duszą na ramieniu, ruszyłem w dół, klucząc w mrok, w przestwór żywego, plastycznego lodowca. Najbardziej dojmujące poczucie osamotnienia i bezsilności w razie w... od lat. Mikroskopijny, kontrastujący z tą wszechogarniającą, kamienną szarością punkcik namiotu stał się nagle omodlonym celem. Ufff. Nowy dzień wstał i płynął pod znakiem słoty straszliwej. Karkołomną ewakuację spod Mikkajegny okrasiłem paroma bolesnymi glebami. Pod wiatr, pod zacinający deszcz na twarz, naprzeciw całej nadciągającej jesieni maszerowałem dalej na północ szeroką doliną Ruohtesvagge. Pod wieczór wyszedłem na pełne meandrujących strumieni, bagienne wypłaszczenie wśród gór z widokiem na gigantyczną rzekę lodu Ruohtesjegny. Po długich godzinach depresyjnej burości i wściekłej mżawy, rozdarła się wreszcie kurtyna nieba posyłając zmokniętym wyżynom jaskrawy słup światła. Nim zapadły ciemności, niespodzianka, trafiłem na drewniany schron, renkvaktarstugę hodowców reniferów. Na wejściu zbutwiałe drzwi spadły mi wprost na głowę. Śmietnik w ganku trochę przeraził, ale rozgościłem się wygodnie w try miga. Bez ognia, bo skąd opał, ale znalazły się materace, a wiatr i siąpawica zostały na zewnątrz.
W nocy wiało i huczało, za dnia też jakby jesień przejęła stery na dobre. Ostatni brodzik zaliczyłem pod samotnym, wyniosłym Nijakiem. Odniosłem wrażenie, że ktoś pośród chmur schodzi ze szczytu. Koneserzy... Obiegły mnie znowu wesołe renifery i zupełnie nagle góry wypuściły mnie ze swoich ramion w smutnawe, tundryczne pustkowie, którego końca nie było widać. Po prawej ręcę majaczyły szczyty królowej Laponii - Akki, po lewej w mgłach lodowce masywu Gisuris. Plucha pod wiatr do imentu. Dłużyzna. Wędrowanie tak jałowym terenem wygubiło gdzieś cały romantyzm wyprawy. Jedna przemokłość i przewianie od ponad tygodnia. Przebierałem nogami przez kolejne odkryte grzbieciki, przekraczałem parowy ku gęstniejącym w chmurnej oddali oazom brzózek. Wysokim brzegiem spienionej Sinjuvtjudisjahki dotarłem do wiszącej kładki i nie po swoim kursie podszedłem jeszcze pod schronisko Gisuris obsługujące turystów na szlaku Padjelanta, który właśnie przekroczyłem. Jakoś nie przemawia do mnie klimat tych aranżowanych miejsc. Przypomnialy mi się te budy na Kungsleden, ten reżim i ta drożyzna. Spragniony słodyczy i smaku cywilizacji, kupiłem na miejscu i wtryniłem ekspresem jakies herbatniki, wlałem w siebie duszkiem dwie puszki koli i wróciłem nad rzekę. Pogoda głęboko pod psem. W nocy wiatr połamał mi druty namiotu, więc pobudka wypadła na dużym kacu, a wcale tak być nie musiało, gdybym tylko w porę zorientował się, że na drugim brzegu w zagajniku stoją stare koty-szałasy Samów, w zupełnie znośnym stanie. Nacieszyłem się tam ciepłem ogniska, czekając poprawy pogody. Po południu zrudziałą, kolorową tundrą pomaszerowałem ku Akce. Wiszący mostek nad ujściem Vuojatadno do Akkajaure przyprawił o zawrót głowy. Huk spienionych toni, niesamowita siła mas wody spadających z gór ku arktycznemu śródmorzu. Akkastugan odwiedziłem tylko pro forma. Moje pytania o pogodę, dywagując wciąż o wejściu na szczyt Akki gospodarze zbyli tylko lekceważącym śmiechem. Bo niby czego ja oczekuję tutaj? lazurowego wybrzeża? Pogoda jest jaka jest, żabami nie pierze, nie mrozi ,więc jest świetna. Bez widoczności jakoś mi się to jednak nie uśmiechało. Wolne od deszczu popołudnie uśpiło moją pogodową czujność i takie roztrenowanie zakończyło się katastrofą panicznego, nieudanego rozbijania się trzykroć w totalnej zlewie, nim trafiłem wreszcie na podłoże umożliwiające wbicie tych krótkich śledzi. Poranek łzawy już nie straszył, do przystani miałem bowiem rzut beretem. Wielki, prześliczny huskypodobny pies strzegł drzwi do małego domku stojącego u szczytu drobnolesistego zbocza opadającego łagodnie ku brzegom Akkajaure. W sezonie, gdy przypływa i odpływa łódź, dostojna, siwowłosa strasza pani otwiera tu przytulny barek poczekalnię dla turystów. Po kolejnej zimnej i mokrej nocy tutejsza kawa nie mogła smakować lepiej. Po jakichś dwóch kwadransach spędzonych miło w tej przytulni zszedłem w towarzystwie kilku osób i donośnie wyjącego pięknego psa na kamienistą plażę, gdzie właśnie cumowała nasza łódź. Rejs przez niepogodne, wzburzone śródgórskie morze Akkajaure z postojami w kilku przystaniach trwał pod dwie godziny, by wreszcie zakończyć się na dalekim, drugim brzegu w Ritsem, które pamiętałem dobrze z wagabundy w lipcu 2012. Zziębnięte, ale zadowolone towarzystwo musiało uzbroić się w cierpliwość w oczekiwaniu na autobus. Długa jazda do Gallivare, zwłaszcza w momentach, gdy się rozpogodzało, była drogą przez bajkę. Góry, góry, góry i zwierciadła kryształowych jezior pośród nietkniętej, ciemnozielonej tajgi za oknem. W sennym Gallivare strawiłem zupełnie sympatyczny czas, zaspokajając cywilizacyjne tęsknoty zwłaszcza te żołądkowe, a los podarzył przed snem rozwijając na niebie pierwszą w sezonie zielonkawożółtą zorzę polarną. Finalnego dnia, już w Lulea, klamra jakże udanej północnej eskapady domknęła się tym niewymazywalnym do dziś z pamięci ...zapachem przesyconego sosnowym aromatem powietrza. Rozkosz. Chciałoby się je butelkować, ale zresztą... Obym nie zdążył zatęsknić, a i oby dane mi było wracać w te strony jak najcześciej, jak do siebie. Tyle do odkrycia, tyle do przeżycia.
komentarze: dodaj

Co się odwlecze... Snowdonia 2016.

2016-03-01
Zima w Karpatach znowu nam nie domaga. Dość przykrości i zawiedzionych nadziei, a i mnie znowu wywiało ku Ziemi Obiecanej. Byle na Zachód, dwa morza i gór góreczek na trasie dostatek. 5,5 roku temu świętowałem w tych okolicach stutysięczną milę na liczniku niezgasłej pamięci, bestialsko uprowadzonego "Pędraka", własnie tu, w Llanberis, ale na większe odkrywanie jakoś wtedy, świeżo po wrażeniach pierwszego tournee po Dalekiej Północy, motywacji brakło. Co się odwlecze, to nie uciecze. Malownicza północ Walii raz kolejny po drodze i Snowdonia w pełnej krasie, zaskakująco pogodnego końca lutego w śliskawej drodze na spoglądający przez morze ku brzegom Irlandii szczyt Mount Snowdon...
komentarze: dodaj

Kiedy w lutym maj... Jeden taki dzień pod Tatrami.

2016-02-24
Nim w drogę daleką wyruszysz, stare, dobre kąty odwiedzisz. Jeden taki dzień, wybujała wiosna, niby to w środku zimy. Niewiarygodne 16 kresek na plusie i kwitnące bazie pod kościółkiem w Jaworzynie. Wichrowy wieczór na Karczmarskim, niewzruszalne w przeddzień zmian...
komentarze: dodaj

Witajcież w Nowym Roku!

2016-01-01
Boso, ale w ostrogach!
Łza się w oku kręci, że to już... że oto nadeszła chwila, by pożegnać ten piękny rok miniony.
Karpacko-lapońską odyseję na półkę ze wspomnieniami odłożyć czas.
Dzikości serca, swobody i pogody ducha, a i czynu szlachetności
w tej pogoni za wiatrem na 2016 wszystkim Wam serdecznie winszuję!
komentarze: dodaj

Peuraselkä. Samotnia na chmurnych bagniskach.

2015-11-27
"Sa­mot­ność jest nieza­leżnością, życzyłem jej so­bie i zdo­byłem ją po długich la­tach.
Była ona zim­na, o tak, ale była też cicha, praw­dzi­wie cicha i wiel­ka, po­dob­nie jak zim­ne,
ciche przes­tworza, po których wędrują gwiazdy".
Hermann Hesse
komentarze: dodaj

Tajgi cichy szept. Lapońskie rubieże raz jeszcze.

2015-11-25
I tak oto ta sama tęsknota, która zaczęła mnie dręczyć jeszcze w upalnych Karpatach i ostatecznie odwiodła od dokończenia wielkiej tury, przygnała mnie po raz kolejny na tę północną rubież, nieodgadnienie kochaną, na sentymentalne łowy za niedgysiejszą bajką listopadową, by znowu poczuć ten niepodrabialny dreszcz surowej lektury arktycznego życia jak za tamtym, z głowy i serca niewywietrzałym pierwszym razem... a i za sprawą dziwnej obawy, że kolejna taka okazja może się rychło nie powtórzyć...co ja gadam!?
komentarze: dodaj

Arktyczne wichry. W Chibinach na Koli dalekiej.

2015-11-24
Mojej, jesiennej wojaży do Rosji poza naturalnym na pierwszy raz rekonesansem klasyki(Moskwa, Sankt Petersburg, po drodze także białoruski Mińsk, więcej o tym w galeriach) patronowała przemożna chuć Dalekiej Północy i romantyczna ciekawość, co też kryje się za tą tajemniczą linią bezkresnego horyzontu, w który wpatrywałem się pamiętnej jesieni i ubiegłej zimy ze zboczy lapońskiego Korvatunturi. O ile z tarabanienia się po Uralu Polarnym, mimo naprawdę fajnie naszkicowanego planu działania, z racji głównie pogodowych(dwudziestostopniowe mrozy od pierwszej dekady października) zmuszony byłem trzeźwo zrezygnować, to na kierunku północnym, murmańskim, bez odbijania na Archangielsk(tu racje logistyczne zdecydowały) miałem pełne pole do popisu. Stając na popas w Biełomorsku, nad brzegami Morza Białego właśnie, wielkich nadziei na rejs na Sołowki sobie nie robiłem, bo i jak się okazało ostatni statek odpłynął tamże dawno, dawno temu, z końcem sierpnia, więcej...
ale możliwość doświadczenia zapadłej, karelskiej prowincji, po metropolitalnym ogromie i przepychu objawiła się fantastyczna. Impresje tym razem zgodne z tym przejaskrawianym obrazem Rosji jaki od lat odmalowuje się nam w polskich mediach, czyli totalny rozpieprz i ruina, tyle że tam nikt już nie dopowie, że to zupełnie żywa, dobrze zaopatrzona i funkcjonująca ruina, a że wygląda jak wygląda... Kolejny przystanek o noc jazdy pociagiem dalej na północ to przemysłowe Apatyty. Celem: wyrastające śmiało ponad bezmiar tajgi u nasady Półwyspu Kolskiego góry Chibiny, zamiarem: 3-5 dniowa eksploracja z biwakami i możliwym przejściem w sąsiednie Łowozierskie Tundry. Rzeczywistość rychło zweryfikowała plany. Totalne niedospanie, wskakiwanie i wyskakiwanie z ultradusznych pociągów to na ziąb, to na wilgoć, załatwiły mi i zdrowie i formę. Cienkim, zupełnie ciemnym jeszcze świtkiem podjechałem marszrutką do niedalekiego Kirowska. Trzy kawy w kiosku na przystanku pozwoliły deko się rozprostować, gdy w międzyczasie pierwsze promienie słońca purpurą omiotły niezwykłe, arktyczne płaskowyże wnoszącę się wokół tego przemysłowego miasteczka. Trochę mi zeszło nim wsiadłem w autobus jadący z robotnikami do kopalni na drugą stronę jeziora Wielki Budjar, którego wody wypełniają centralną część rozległej doliny u stóp gór. Kirowsk 23 km, Osiedle 25 km. Przede mną ze 3 tuziny odrapanych, czteropiętrowych bloków z wielkiej płyty wciskające się w kanion, który doprowadził mnie finalnie do bram wielkiej, jak informuje tablica, pierwszej otwartej w Chibinach kopalni tudzież kamieniołomu "Кукисвумчорр"/Kukiswumczorr", ach te lokalne nazwy!/. Dalej już mnie nie wpuścili, więc nie wahając się długo, począłem drapać się z mozołem na pierwszą, dostępną górę, wzdłuż drutów wyciągu narciarskiego, po lewej stronie doliny. Mimo, że masyw to niby "wzrostem nikczemny" /najwyższy szczyt: Judywczumczorr 1201 m npm/ to jednak przewyższenie dało mi popalić. Pod granią zrobiło się już zimowo, z lodowatym huraganem na moje zakatarzone nieszczęście, ale z pięknym słońcem i malowniczą gonitwą chmur na szczęście. Wierzchołek otworzył przede mną oryginalną panoramę tundrycznych dolin i absolutnie surowej, skalno-śnieżnej, arktycznej pustyni, pooranych żlebami gór o charakterystycznie ściętych, spłaszczonych wierzchowinach /Chibiny to jedne z najstarszych gór na świecie, największy na świecie "lakkolit", czyli "jednorodna intruzja magmowa". Nieskończone bogactwo mineralne całej okolicy/. Dojmujący pierwotny pejzaż z jednoczesną, potężną industrialną drugą stroną medalu, gdy tylko obejrzę się za siebie bądź to spojrzę w przestwór doliny, z której się tutaj wspiąłem i z której dochodzą echa pracy ciężkich maszyn, stukot kolei i odgłosy eksplozji dynamitu z grani vis a vis okraszone tumanami skalnego pyłu zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Niewiarygodna synteza i kontrast dzikiej przyrody z postoswiecką, industrialną gigantomachią. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie dane było mi oglądać. Oświetlany nisko zawieszonym, bladym słońcem horyzont ponad Kirowskiem to już pobudzająca wyobraźnie Kola, setki kilometrów bezludzia, nieprzebytych moczarów i tajgi, prawdopodobnie najdzikszy kawałek europejskiego świata. Ciekawość pchała mnie przez chwilę śnieżną granią naprzód nie słabiej niż huraganowy wiatr w plecy, ale odpuściłem. Biwakiem mógłbym się tylko do reszty zrujnować. Z odmrożonymi dłońmi i policzkami zszedłem w zalaną mandarynkowym światłem przedzimowego, dalekopółnocnego popołudnia dolinę. Popstrykałem trochę zdjęć po Kirowsk, zjechałem jeszcze za dnia na Apatyty z tą nadzieją jednak, że jak się trochę podkuruję to za parę dni jeszcze w Chibiny wrócę, być może od strony Łowoziera. Następnego dnia rano byłem już w Murmańsku, a los jął pisać zupełnie nowe historie...
komentarze: dodaj

Karpackie reminiscencje.

2015-09-30
Karpaty, Karpaty pachnące wolnością i słońcem Karpaty i po Karpatach. Tak sobie dumam, jeśli cała ta nasza, mniej lub bardziej kolorowa doczesność to tylko pusta pogoń za wiatrem, z czym przyznacie trudno polemizować to czymże więcej są ludzkie wspomnienia niż tylko jakąś złudną śmiesznostką? Być może to jakiś mniej szkodliwy ersatz groźnej używki, narkotycznego odurzenia w ucieczce ku idealnej nibylandii, gdzie prawda kotłuje się z najgłębiej skrywanymi tęsknotami...
ale jednocześnie, póki pamięć nie zawodzi, póty wiemy, a nie tylko wierzymy, że to wszystko wydarzyło się naprawdę
i nadajemy temu poczuciu tak szczególną rangę, że chcielibyśmy ustrzec je niczym najcenniejszy skarb, przed bezlitosnym zębem czasu i zabójczą rutyną kieratu powszedniości. Kim, a właściwie czym bylibyśmy bez świadomości własnego ulokowania w dziejowym biegu? więcej...
Mijający rok pisze mi prawdziwie piękną kartę, a zakończona niedawno karpacka odyseja jawi mi się już, z perspektywy kolejnych, mijających szybko od powrotu ze stanu wędrownej bezdomności do miejskiego życia, tygodni jako właśnie jakieś takie niewiarygodne, niedokończone, coraz bardziej wyobrażone niż w bólach powstałe wielkie malowidło, które oglądane z daleka, jako całość przypomina nietrudne do zrecenzowania i odfajkowania dziełko o zamkniętym zbiorze cech. Kiedy jednak podejdę bliżej, głębia, moc wrażeń i nagromadzenie emocjonalnych detali przytłaczają do tego stopnia, że ciężko wykrztusić z siebie właściwe słowa, oddającego pełnię i moc opisu impresji, na którą chciałbym komuś wyobraźnię otworzyć.
Co oko widziało, co uszu dosięgło, co serce porwało, język nie zawsze powtórzy. A wydarzyło się naprawdę sporo przez te 72 dni. Tyle trwała moja karpacka włóczęga łukiem Karpat, od Żelaznych Wrót Dunaju nad rumuńsko-serbską granicą po Tatry, od trzeciej dekady czerwca po przełom sierpnia i września. Na Tatrach rzecz jasna Karpaty Zachodnie się nie kończą i choć pierwotnie miałem pomaszerować do brzegów Dunaju w Bratysławie, od czego dzieliły mnie tylko dwa tygodnie, z gór zszedłem wcześniej. Zdecydowały o tym kiełkujące w głowie plany jesiennego wypadu do Rosji, nawrót dalekopółnocnej nostalgii, wobec której zawsze pozostaje bezsilny i co tu dużo kryć pewne znużenie schematem wędrówki dla samej już tylko wędrówki, gdy, worek pełen przygód i potencjału eksploratorskich zachwytów jakby niepostrzeżenie opróżnił się po zejściu z długiego grzbietu bieszczadzkiego Pikuja nad sercu bliski, rodzimy kordon w Siankach. Wyprawa (jak nie lubię tego nadużywanego terminu to chyba on do całego przedsięwzięcia akurat pasuje) okazała się zupełnie poważnym wyzwaniem zarówno fizycznym jak i mentalnym. We znaki dały mi się szczególnie nieznośne sierpniowe upały i pustynna susza w Karpatach Wschodnich, co prowokowało regularne, męczące przeprawy ze znalezieniem wody, gdy większość źródeł w okolicach grani po prostu wyschła. Kontuzji szczęśliwie się ustrzegłem, ale zaginięć w mylnym terenie już nie, co zresztą często wychodziło mi na dobre do tego stopnia, że dziś mogę śmiało stwierdzić, że najpiękniejsze przygody, jakie przeżyłem tego lata w Karpatach nie przytrafiłyby mi się, gdybym świadomie bądź nieświadomie nie zboczył z wododziałowej trasy, której idea już na wstępie okazała się zbyt uboga wobec takiej mocy atrakcji wokoło. Posypał mi się sprzęt. Plecak, stelaż namiotu, że o agonii połamanego statywu nie wspomnę. Co najgorsze nie takie znowu stare, a wygodne Scarpy jęły rozpadać się mi na nogach już po pierwszych nastu dniach dreptania. Ktoś zapyta, co z jedzeniem podczas długich graniowych przejść, czy samotność mi nie doskwierała. Otóż zupełnie nie. Jestem już chyba za stary, by zaprzedać duszę patologicznej filozofii miasta w związku z czym sam ze sobą ciągle czuje się nieźle, a doświadczany bezmiar czasu i przestrzeni przemierzając Karpaty jest przewspaniały, ale i dość pozorny zarazem. Rzadko kiedy lądowałem w głuszy tak głębokiej, by w zasięgu wzroku nie mieć szałasu pasterskiego czy wędrujących stad, co oczywiście nie burzyło w żadnym stopniu pejzażu, a wręcz przeciwnie dodawało mu kolorytu przez niezliczone spotkania, pozdrowienia, wizyty u rodzin na szałasach połączone z sutą i smakowitą integracją, a i niekiedy wobec niemożliwości odmowy serdecznym zaproszeniom i zostaniem wśród tubylców na noc. Pewnym wyjątkiem od tej reguły były Gorgany, gdzie wymyśliwszy sobie przejście całego pasma linią starej, przedwojennej granicy rzeczywiście dłuższy czas traperowałem jak w dżungli, z której ani dokąd wyjśc... Ku cywilizacji w dolinach zaglądałem tyle, ile się jej na moim szlaku znalazło i były to jak najbardziej przyjemne antrakty urozmaicające mi leśny żywot. Nad faktem, że Rumunia pozostaje niezmiennie krainą dla wędrowca wymarzoną specjalnie rozwodzić się nie trzeba.
Takiej dozy swobody i ludzkiej życzliwości w przepięknym, a nie upiększanym, swojskim anturażu ze świecą w starej Europie szukać! Ceny, kuchnia, transport, wszystko na właściwym poziomie. Górami tej z dawna kochanej Rumunii, przez całe Karpaty Południowe i ładny kawał Wschodnich wędrowałem przez 49 dni. Nogi niosły mnie dzielnie od malowniczej Orszowej, przeglądającej się w wodach wyjątkowo potężnego tu Dunaju, w pobliżu przełomowego odcinka rzeki tj. sławnych Żelaznych Wrót na pograniczu z Serbią przez bujne podnóża i cudnie przestrzenne granie Gór Cernei, okraszony pierwszą poważną letnią zlewą raj tysiąca stad Gór Godeanu, przez mglisty, wapienny mały Retezat i wschodnią flankę właściwego masywu Retezatu z Custurą u stóp, której 19-ego dnia marszu(!) spotkałem pierwszych turystopodobnych, którymi zresztą okazali się polscy obozowicze z krakowskiego AWF :-). Dziewiętnaście dni przepięknie widokowych, dzikich gór w samym sercu lata bez choćby śladu turysty? Dacie wiarę!? Tak, z burzowymi przygodami dotarłem na popas w Pietroszanach. Świetny czas, który wspominam dziś jednak też przez pryzmat smutnych wieści o tragicznej śmierci kolegi w Polsce, które do mnie tam z opóźnieniem dotarły... Tonącym w ciemnej zieleni urwiskowych lasów, kanionem Cheile Jietului minąłem masyw Paring z jakże pamiętnym fajrantem w fenomenalnie gościnnej Cabana Groapa Seaca(pierwszy prysznic, pranie, ciepła woda!), by następnie przez przełęcz o tej samej nazwie wejść w Góry Lotru, krainę łagodności, która przywitawszy mnie surowo chmury oberwaniem(szczęśliwie przeczekanym w Obarsia Lotrului) i sprokurowawszy rychłe zabłądzenie, wyczarowała jednocześnie niespodzianą perspektywę być może najpiękniejszej bajki na całej mojej trasie tj. spotkanie z pasterską rodziną z Gorj nad Przełęczą Tartarau, gdzie naturalnym biegiem rzeczy zostałem wprzęgnięty w regularny cykl życia i pracy karpackich pasterzy na hali, a ponad wszystko zaznałem najwspanialszej gościnności doprawionej off-roadową wyprawą do sąsiadów na halę Larga po drugiej stronie gór połączoną z pysznym biesiadowaniem na odchodne. Idylla Lotru mogłaby jak dla mnie trwać wiecznie, ale trzymając niezłe tempo marszu ledwo trzy dni później stałem już nad siedmiogrodzką Ałutą w Turnu Rosu twarzą w twarz z majestatyczną wyniosłością Fogaraszy, na przyjaznej grani których przetrwałem zalewającą Transylwanię falę tropikalnych upałów. Jakże miło było stanąć na szczycie Negoiu po 11 latach... Wschodnia część najwyższego pasma gór Rumunii otworzyła przede mną swe podwoje po raz pierwszy w asyście niemieckiego kompana Stefana z Augsburga. Sielankę podbniebnych trawersów przerwała dopiero kanonada grzmotów na samym Moldoveanu. U stóp drapieżnie pieknego, białoskalnego grzebienia Piatra Craiului wylądowałem po survivalu dżunglowania na azymut i ...ostrego pikowania w dolinę z sympatycznymi Prażanami. Najmniejszą linią oporu podążając(rozgardiasz Branu wchłonął mnie tylko na chwilę) zaraz drapałem się stromo to smrekowym lasem, to kwiecistymi upłazkami ku grani Bucegów. Od genialnego schronu na grzbiecie Tiganesti przez Omu na rozdeptane Babele i zjazd z Busteni do cudnego jak zawsze Braszowa na ekspresowy remont ciała i ducha połączony z generalnym praniem i zakupami m.in. nowych butów. Nie to żebym gonił na złamanie karku, ale logistyczne realia i chęć dotrzymania kroku kreślonym harmonogramom wyprawy sprawiły, że nie kryjąc żalu, zamiast skierować się w prześliczne góry Ciucas ruszyłem na północ, ku skrajowi metropolitalnej kotliny, rozpoczynając bardziej pogórzańskie niżeli górskie przebieżki pasmem Baraolt ku soczystym kniejom świętej ziemi Szeklerów, ponad które długim, zbitym, leśnym wałem wznoszą się Góry Harghita z absolutnym kuriozum w postaci łanu tysiąca krzyży i rzeźbionych słupów zdobiących tudzież szpecących ich centralny wierzchołek - Madaras. Niezykły widok przywoływał na myśl jedynie podlaską górę krzyży Grabarkę... Miejsce to pełni niejako rolę sanktuarium szeklerskiego sentymentu za utraconą po I wojnie światowej jednością z madziarską ojczyzną. Idźmy dalej. W oddali przede mną ławica śnieżnobiałych skał, to Góry Hasmas, które niebawem zaskoczyły mnie na powitanie wesołym festiwalem wspinaczy i linoskoczków pod słynną Piatra Singuratica "Samotną Skałą" znaną mi dotąd jedynie z tuzinów kadrów na niezawodnym Summitpost. Nie mogło zabraknąć romantycznej rewizyty nad Lacu Rosu, by jeszcze tego samego upalnego dnia przeskoczyć do świata karpackich sensacji z podwieczornym wdepnięciem na ...zdumionego misia w maliniakach nad przełęczą Pongracza już po stronie gór Giurgelui.
W tych to stronach stoczyłem też swój największy bój ze sforą wściekłych owczarków i zaliczyłem najpoważniejszą dotąd utratę orientacji w terenie, okupioną długimi kilometrami obejścia i nieplanowego zwiedzania świata na wschód od Borseca. Kelimeny absolutnie zawróciły mi w głowie magią wyzłoconych poświatą jutrzenki i zmierzchu horyzontów od Ceahlau po Rodną. Na szczycie Pietrosa czekało mnie niecodzienne widowisko w postaci ciężkich wojskowych myśliwców łamiących barierę dźwięku tuż nad moją głową. Nie wiadomo było, gdzie uciekać! No i ten kontrast między tajemnicą ostępów i rozpłataną na pół górą, gigantycznym kopalniokamieniołomem ponad Gura Haitii zupełnie niesamowity. Zregenerowawszy się nieco w starej, dobrej Watrze Dornej ruszyłem w Góry Suhard. Przepiękna sceneria pasterskich płajów
i mórz chmur nad Bukowiną w samym sercu Karpat radowała zmysły. Na koniec, w zejściu na Rotundę oganiając się od żarłocznych piesków po raz kolejny nie mogłem odmówić serdecznościom lokalnej ekipy szałaśników pod wodzą "Małego Emila", co skończyło się biesiadowaniem do rana. Na chwiejnych nogach opuszczałem gościnne progi w blasku świtania razem z rytualnym wymarszem ciobanów ze stadami. Kochane Rodniany niby na wyciągnięcie ręki mieniły się purpurą zwiastując piękny czas. Burza dopadła mnie nad przywołującymi tyle wspomnień sprzed lat jeziorkami Lala i skutecznie odwiodła od zamiaru dalekiego graniowego marszu. Traf chciał, że tuż pod Ineulem odnowiono niedawno przytulny, wyglądajacy jak mały kiosk lub garaż, schron, o czym wcześniej nie miałem pojęcia. Z okazji na spokojną noc oczywiście skorzystałem, a poranek... ta pobudka w Górach Rodniańskich zwyczajnie zaszachowała konkurencję wszystkich dotychczasowych chwil uniesienia trwającej od ponad miesiąca łazęgi. Tysiącem odcieni oranżu rodzące się słońce ponad wzburzonym oceanem, targanych wiatrem, przelewających się przez granie chmur z całą plejadą szczytów to wystrzelających ponad tę dynamiczną puszystość, to kryjących się w jej odmętach. Wszystko to u moich stóp. Wrażenie jak gdybym wypadłszy z jakiegoś samolotu, oderwany od prawideł grawitacji, swobodnie szybował nad baśniowym światem... Czysta fantastyka od Ineula po Pasul Prislop. W Borszy tak się zagadałem z deczko zagubionymi francuskimi turystami, że deszczową noc przyszło mi spędzić, za pełną aprobatą szefowej, w ogródku piwnym jednej z knajpek na centralnym placu miasteczka przy nieustającym akompaniamencie ekscesów lokalnej chuliganerki. Niebawem doliną Izy i przez Sygiet przedostałem się na Ukrainę. Na spotkanie z przeszłością i ratującą mi podczas pamiętnej powodziowej rejterady latem 2008 panią dróżniczką z kolejowej rampy niestety nie starczyło czasu. Czarnohorskie lato rozpocząłem małym wczasowiskiem u Kuby na Koszaryszczu nad Dzembronią, później zaś przeszedłem całą ścieżkę zdrowia od katastrofalnych ulew i ciężkiego biwaku pod Pożyżewską po sakramencki gorąc aż po Kwasy nad Czarną Cisą, gdzie znowu dałem sobie chwilę na złapanie oddechu. Wysokie połoniny Świdowca, ich niemal księzycowy krajobraz ze wspaniałymi stadami koni, by mnie i kupił, gdyby to wszystko nie było tak brutalnie rozjeżdżone. Tuż za Tataruką otworzył się przede mną nowy, zdumiewający świat. Bezgraniczna, jednorodna smrekowa puszcza zamknięta garbem Bratkowskiej rozlewała się jak okiem sięgnąć. Stałem jak wryty niczym ponad jakąś nietkniętą ludzką ręką subarktyczną doliną! Nie tego się spodziewałem. Fantastycznie zachęcające pierwsze spojrzenie na Gorgany. Tygodniowe manewry przebijania się na zachód za słupkami przedwojennej, polsko-czechosłowackiej granicy były najdzikszą przygodą całej wyprawy, przygodą kompletną, od euforii do zwątpienia, w skrajnym zmęczeniu, niszczycielskich burzach i bez krzty orientacji czasem i dzień cały w dusznej dziczy, w nieprzebytej, skwarnej dżungli kosodrzewiny, bagnie po kolana z ustawicznymi kłopotami z wodą i totalną destrukcją wszelkiej elektroniki jaką taszczyłem ze sobą.. Charakterne Gorgany w odpowiedzi na moją topograficzną nonszalancję pozbawiły mnie i telefonu i tabletu... zapewniły jednak pierwszorzędne emocje nie do zatarcia. No, a ten poranek na Popadii, absolutna magia! Pustynna aura towarzyszyła mi idąc przez mniej już efektowne chaszcze aż po Pikuj w Bieszczadach Wschodnich. Integracja z lokalsami w Bilasowicy, nocleg na szczytowym upłazku, płonące żarem i żywym ogniem połoniny, 12 godzin grzbietem z widokiem na Polskę niczym wieczność aż po przełęcz Użocką i Sianki, w których akurat jak na złość brakło życiodajnego piwa. Tak było. Szczęśliwie udało się cokolwiek zakombinować i nocną, pelną rozwrzeszczanych użgorodzkich Cyganów i cyganiątek elektriczką na Sambor o suchym pysku nie jechałem za to z wrażeniem ulgi i jakiejś tam radości, że wracam do siebie, na ojczyzny łono, ale też z dziwnym przeczuciem, że wszystko, co mogło mnie na karpackiej ścieżce zaskoczyć mam już za sobą. Biesy Graniczne przeszedłem dość beznamiętnie. Balnica, spotkanie żubra pod Szczołbem, głód, który zmusił mnie zejść do Starego Łupkowa i który zaspokoiłem tylko dzięki szczodrości napotkanych dobrych ludzi z Sosnowca. Po nocy w maleńkiej Wilczej Budzie nad tunelem, pierwsza odsłona niekończącej się granicznej opowieści o Beskidzie Niskim, sercu bliskim, choć to serce nie zawsze swą najwybitniejszą górskością porywającym. 17 godzin marszu bez przerwy od przełęczy Łupkowskiej po Dukielską(około 45 km) było rekordowym osiągiem tegorocznego karpackiego wyzwania. Bez większych perypetii turlałem się dalej w stronę zachodzącego słońca, by dokończywszy beskidzkiego maratonu nad Muszynką, przejść na słowacką stronę i opłotkami Gór Czerchowskich, Lewockich i spiskimi miedzami dotrzeć w Tatry. W przeddzień urodzin, tak się złożyło, zadekowałem się u Tomasza pod Muraniem, gdzie następnego popołudnia, nieznana mi wcześniej turystyczna brać z Rzeszowa wzięła i zrobiła mi jedną z najbardziej pozytywnych niespodzianek w życiu(najlepsze pozdrowienia!!!). Okazało się, że są na tym świecie tacy, co w tej mojej pisaninie na stronie potrafią i lubią czytać między wierszami! :-) W Tatry wchodziłem już bez wielkiego przekonania, zamyślony nad wyjazdową jesienią, co więcej zupełnie odwykłem od przeciskania się w tłumie na górskim szlaku. Wspominając tygodnie karpackich pasaży, gdzie tylko wiatr mi w marszu przygrywał... w górach najbliższych można się potężnie sfrustrować. Po wietrznej nocy pod gwiazdami w Hińczowych Stawach zszedłem do Ciemnych Smreczyn, z których, jak się przekonałem(ostatni raz bywałem tu 4 lata temu) zostały już tylko smutne, suche smreczyny, a właściwie ich, dobite wiatrami kukity, do reszty pożarte przez nie znającego litości kornika, no rozpacz patrzeć. Stojąc na Zaworach i spoglądając w głąb zalanej słońcem Cichej, porzuciłem ostatecznie pomysł dalszego marszu i zbiegłem z Gładkiej do Pięciu Stawów.
Wesoły jaworzyński wieczór z politykującymi zakapiorami dopełnił dzieła. Myślami byłem już daleko.
Karpacka włóczęga tylko potwierdziła jak nie warto odkładać na półkę tych najpierwszych z marzeń, jak niesamowicie smakuje takie spełnienie dziecięcej niemal fantazji o tych małych, wielkich, dawno wyśnionych górach, w których wyrosłem i które przez te okrągłe 20 lat życia były mi jednocześnie azylem i domem. Opowieść to o wolności kniei, grani, połonin nieskończona i oczekująca nadpisania nowych rozdziałów. Póki żyjesz, warto byś wsłuchał się w melodię duszy i po prostu idź. W góry, w Karpaty miły bracie!
p.s.
Równolegle do mojej tułaczki, z przewagą kilku tygodni, wystartowawszy w maju, wielkim łukiem przez Karpaty, rozmaitymi wariantami trasy maszerowało troje młodych, polskich śmiałków: Weronika ze Sławkiem oraz Marcin, którego patriotyczne wlepki długimi okresami sympatycznie znaczyły moją ścieżkę. Dzielne trio, w odróżnieniu ode mnie, dokończyło dzieła i po ponad 3 miesiącach przygód dotarło nad Dunaj w Bratysławie. Z tego miejsca szczere gratulacje!
komentarze: dodaj
imię: Tomek
2016-02-02 21:19
No, to przyłapała mnie Pani Aniu na tekście jeszcze przed edycją :))) Jakże mógłbym zapomnieć? :) a remanenty na stronie trwają, codziennie to tu to tam cosik przybywa, zawsze zapraszam. Co do lata, wszystko przed nami :) Pozdrawiam serdecznie!
imię: Ania
2016-01-31 21:45
Czytam i oczom nie wierzę! Brać z Rzeszowa - to my przecież ! Cieszymy się wszyscy z tego sierpniowego spotkania również! A ja myślę i myślę gdzie nas Pan poprowadzi w sierpniu tego roku....? Czy Rysy od Ciężkiej, czy Młynarz, czy Wysoka, czy Gerlach ... ?Zdjęcia oglądam na bieżąco. Pozdrawiam serdecznie.

Łukiem Karpat 2015

Przychodzi taki moment w życiu kiedy czujesz jak ostatecznie przebrzmiewają echa planów, marzeń, namiętności, którymi syciła się twoja wyobraźnia i serce radowało za młodych, wcale nie tak odległych czasów... Ni stąd ni zowąd przestaje się chcieć, kierat codzienności narzuca i sankcjonuje zmęczenie i obojętność. Dawne porywy duszy znikają za horyzontem na zawsze, a pojęcie świętej wolności zaczyna konotować z brakiem powagi, wręcz infantylizmem. Akcentowanie braku czasu należy tu i ówdzie do właściwego tonu... do tego nerw ciągłego biegu na oślep w imię próżności i manii posiadania, najbardziej rozpowszechnionej ułudy spokoju i bezpieczeństwa w tym oka mgnienie trwałym życiu... Wróg u bram i czas dać mu łupnia. więcej...
Z końcem czerwca spróbuję samotnego przejścia całego Łuku Karpat na raz, nieprzerwanym marszem. Przewidywany czas wyprawy to około 100 dni, a dystans do pokonania pieszo pi razy oko 2000-2200 kilometrów. Trasa wędrówki głównym grzbietem Karpat biegła będzie, bez przesadnej dokładności linią wododziału. Start i wejście na szlak: 20 czerwca z okolic Żelaznej Bramy w dolinie Dunaju koło rumuńskiej Orszowej na granicy z Serbią. Nastepnie Karpaty Południowe z Retezatem i Fogaraszami, Karpaty Zakrętu i Wschodnie z Rodniańskimi i granicznym odcinkiem Marmaroszy zapewne od strony rumuńskiej. Ukraińskie Hryniawy, Czarnohora i dalej na zachód przez Świdowiec i Gorgany po Bieszczady. Polskimi ścieżkami dalej pasmem granicznym przez Beskid Niski po Dolinę Popradu skąd na Słowację: Góry Czerchowskie, Lewockie, Spisz, wreszcie Tatry...(tak się składa, że na urodziny 22 sierpnia muszę i chcę być pod Muraniem!) i Wysokie i Zachodnie, z Gierlachem, Ciężką i Tomkową na sentymentalny deser... Zejście na Orawę, Babia Góra, Pilsko po Worek Raczański i Beskidy Śląsko-Morawski ze skrętem na południe... Białymi i Małymi Karpatami kończąc nad tym samym, modrym Dunajem w Bratysławie około 15 września.
Byle zdrowie i fart dopisały choćby tak jak podczas tegorocznej, zimowej Laponiady, o której wspomnieć tu na stronie poza niekompletną galerią nawet nie raczyłem. Jazdy, rozjazdy, jak tylko zacumuje, zakotwiczę, nieprędko... Relacji "dzień po dniu" z karpackiej tury, mądrzejszy o doświadczenia nie zaproponuję, zbyt wiele tak długi marsz oferuje do przeżycia, by rozmieniać to na ciągłe zawracanie sobie głowy internetowym wrzaskiem i stanem baterii w telefonie. Cokolwiek jednak, od czasu do czasu dam znać, co słychać na "Słońce Cubryny nie zachodzi nigdy".
Mija właśnie dokładnie 20 lat od chwili, kiedy góry i pagóry skradły mi duszę.
Skąd wyszedłem, tam i wracam. Nad najpierwszymi marzeniami Słońce Cubryny nigdy nie zachodzi...
O, kochana nieważkości, tułacza bezdomności swobodo pisz swoją nową historię!
Pięknego lata Wszystkim Wam życzę, do zobaczenia!
Karpaty na Wikipedii z wykazem dotychczasowych przejść Łuku Karpat.
komentarze: dodaj
imię: Tomek Lodowy
2015-08-02 12:45
Nie tylko wiem, ale i z całą pewnością tam będę! Matecznik zaprasza wieczorami :). A póki co, jeszcze kawolecek, dzis rzadze w Kwasach.
imię: Kubiks
2015-07-31 15:10
Tomek - powodzenia! Może do zobaczenia w okolicach 22 sierpnia - wiesz gdzie :)

Od Tatr po Biesy. Wiosna mglista i kwitnąca.

2015-05-12
Po tak końskiej dawce najprawdziwszej zimy, wracający do życia świat nie może człeka nie zachwycać... Wiosna! Kwiecień, maj pobaraszkowałem więc sobie tu i tam, zahaczając o ulubione zakamarki od Biesów po Tatry. Lutowe zachwyty nad atmosferą Osadnego i Udavskiej kniei przygnały mnie pocelebrować prawosławną Wielkanoc w tutejszej "czaszkowej" cerkwi. Rezurekcję odprawił sławny pop, nie mniej sławny, filmowy sołtys również się stawił się na galowo jak i całe ...szesnaście osób łącznie z nami. Wobec braku młodzianków zaprzęgnięto mnie zaraz do dźwigania proporców podczas procesji :-) Tuzin drewnianych cerkiewek dopełnił tej radosnej tury. Chwilę potem krakowskie wesele poprawiłem krokusami w Chochołowskiej. więcej...
Czysta fantastyka pomimo dość poważnych zmian jakie poczyniły w krajobrazie doliny pamiętne huraganowe wiatry z grudnia 2013. Rodzącego się, kwitnącego maja pojechałem wreszcie poszukać pośród płożących się mgieł, kryształowej rosy złocistego świtu nad kochanym Górnym Sanem, który nigdy nie zawodzi. Wspinającą się ku połoninom zieleń życia w zwycięskiej batalii z rudą martwotą bezlistnej buczyny, długiego zimowego snu wspomnieniem, z największą frajdą zlustrowałem sobie, na otwarcie dnia z grani Bukowego Berda, by to samo magiczne widowisko powtórzyć na dnia zamknięcie na Jaśle. Na dalszą degustację karpackiej wiosny oprócz absolutnie obowiązkowych wypadów w teren(!) zapraszam do obrazkowni...
komentarze: dodaj

Laponiada 2015. Od Naruski po Saariselkę.

2015-04-02
Tajgi ciemny ocean, trzaskający mróz, śniegi nieprzebyte. Po trzech latach wróciłem na łono ukochanego stumilowego lasu, by po tych tak chudych sezonach zażyć wreszcie zimy prawdziwej, a i też sprawdzić co ze mnie zostało po wszystkich opresjach minionego roku... Kreślona, jak to zwykle u mnie, z dużą dozą nonszalancji, spontaniczności i zdawania się na los, linia trasy jeszcze na etapie planów napawała radością i nadzieją. Realia lapońskiej zimy, jak się okazało, oczekiwaniom wyszły śmiało naprzeciw. Miesiąc fantastycznej przygody, wypisz wymaluj z krainy utkwionych gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy dziecięcych mar o wędrówce przez nieznane... 300 kilometrów zasuwania na nartach sam ze sobą przez otulone ciszą prawieku i grubą śnieżną czapą borealne lasy, samotne, wietrzne wzgórza, nicość moczarów. więcej...
To w mrokach zawiei, nieznośnie tnącej twarz całymi godzinami wietrznej, lodowatej kurniawy to w pełnym słońcu coraz dłuższego arktycznego dnia ku obietnicy wieczornej aurory i trzaskającego ognia na sen w dzikim pustkowiu. Chatka z piecem, samotne tipi spoza mapy, a może w wielkiej zaspie przyjdzie mi dzisiaj przytulić głowę w tę długą, mroźną noc? Czy śnieg poniesie równie pięknie jak dnia poprzedniego czy może przede mną frustrująca mordęga w klejącej się do nart mokrej brei z padaniem ze zmęczenia na twarz? Wreszcie, czy znajdzie się jakiś przetarty dukt, choćby tygodnie temu założony przez tajemniczego wędrowca przysypany ślad, który pozwoli zwyciężyć przytłaczającą zewsząd śnieżną toń w drodze ku północy. Czy następna przeprawa po lodowej tafli od brzegu do brzegu puści czy będzie to już karku, a właściwie tyłka na lodowatą kąpiel nadstawianie...? Batalia o przetrwanie każdego dnia wymuszała absolutną koncentrację na orientacji w mylnym terenie i dyscyplinę w gospodarowaniu siłami. Tak to przez ten lapoński miesiąc wyglądało, a każdy kolejny, szczęśliwie zakończony dzień nadpisywał tę niezwykłą historię i napędzał rytm wyprawy motywując i dodając śmiałości ku spotkaniu z nieprzewidywalną, kapryśną naturą i dopustami niebios następnego poranka. Wyrypę rozpocząłem 27 lutego w okolicach przycupniętej, w charakterystycznym dla tych stron wielokilometrowym rozproszeniu, na samej linii granicznej z Rosją osady Naruska, znanej jako fiński biegun zimna(-51 stopni Celsjusza, 1985), skąd w pochmurny i wietrzny czas wdrapałem się na wyniosłość Karhutunturi, by poruszając się dalej cały czas fińsko-rosyjskim pograniczem ku północy, duktami i przełajami w zmiennych, nierzadko niestety koszmarnych warunkach śniegowych z solidnym bagażem błogosławieństw i przekleństw losu, mijając dzicz Tuntsy po 10 dniach dotrzeć do opustoszałego Tulppio skąd w szalejącej zamieci, niemal po omacku przemieściłem się nad zamarzniętą Nuortti. Plany szusowania doliną rzeki do najdalej na wschód położonej chaty Saiho skończyły się rychłym zagrzebianiem w katastrofalnych zaspach i nocną ucieczką z powrotem po śladach byle tylko uniknąć ciężkiego, awaryjnego biwaku. Połamane kijki i powiększająca się rana pretarcia na lewej stopie nie ułatwiały zadania. Ostatniego wieczoru w Karekoi, która była mi schronieniem przez trzy noce poznałem Petriego, który zawitał z rodziną i okazał się pasjonującym rozmówcą... Chwała Bogu, że trawersowaniu ku drodze do Kemihaary towarzyszło wreszcie piękne słońce, które łaskawie zostało ze mną i z towarzyszami poznanymi w starym, dobrym Vieriharju na dzień następny, a dzień był to szczególny, niejako koronujący długą łazęgę w połowie jej dystansu wychodnym na Korvatunturi. Ot kulminacja jak się wtedy wydawało zimowej bajki z warunkami jak na życzenie i horyzontami pod 200 kilometrów w każdym, arktycznego świata kierunku. Ów dzień marzenie zakończyło socjalizowanie się w saunie nad Vierihaarą i posiadówy w noc z fińskimi kompanami Esko i Janim oraz żywą legendą świata lapońskich samotników, wędrujących bardów, którą miałem przy tej okazji wielkie szczęście poznać, tylko na pierwszy rzut oka niepozorną starszą panią, a bohaterką książek, niezliczonych artykułów prasowych i romantycznych fińskich opowieści Sirkką Ikonen "Księżniczką Południowej Tajgi"/"Itäkairan prinsessa"/. Wspólny czas płynął nam w anturażu migoczącej turkusowej zorzy polarnej, wśród dochodzących z ciemności kniei sowich pohukiwań... Niebiosa wyraźnie postanowiły wynagrodzić mi wszystkie męki pierwszych etapów wędrówki i ku wytęsknionej dolinie Jaurujoki zmierzałem w niemal euforycznym nastroju. Zanim jednak zakotwiczyłem na ulubionym świata końcu w Peuraselce, nie kryjąc wzruszenia wobec potęgi wspomnień o maleńkiej chatce ratującej mi niegdyś skórę listopadową nocą najczarniejszą pośród bagien, stanąłem na noc w subtelnie wyremontowanej ostatnimi czasy Manto-oi. Niebo krwiście malowało leśny horyzont, a pełne moich poprzygodowych egzaltacji wpisy sprzed czterech zim, jak się okazuje, wciąż niczym cząstka mnie tkwią w pożółkłej książce gości leżącej na stole łącząc przeszłe i teraźniejsze karty rozdziału mojej lapońskiej opowieści. Nad meandrami Jauru tasowałem się z poznaną w Peuraselce samotną narciarką z Kemijarvi, Sirkką, nie tylko doskonałą kompanką długich deliberacji przy ogniu, ale i osobą z sercem na dłoni, która tak podzieliła się ze mną swoim zapasem żywności, z której racjami dziennymi zaczęło u mnie być krucho,jak również miała nerw opatrzyć moją rozcharataną dokumentnie lewą piętę... Razem z wejściem w góry pojawiły się wreszcie, długo niewidywane rogasie renifery. Torfowa mikrochatka nad górną Vongoivą absolutnie skradła mi serce, choć wicher gwizdał wszystkimi szparami okrutnie, a drewna na opał nie szło odkopać ze zwałów śniegu. Purpurowe zmierzchy i poranki, nieba wielki błękit nade mną, huraganowe szaleństwo na szczytach. W sławnej, przestronnej Anteninmucce, którą odwiedzałem po raz pierwszy wpadłem na ...Ludmiłę, niemiecką znajomą z głuszy sprzed czterech sezonów(!) oraz Estończyków, ojca z synem, co mojej biedzie z prowiantem ulżyli prezentami więcej niż szlachetnie... Na dokładkę pięknie sobie wespół posaunowaliśmy. Kolejne przełęcze w kryształowym słońcu i znośnym mrozie i chata Mourravaarakka cała moja i tylko dla mnie, podobnie jak dzień foczenia na Sokosti i długiego zjazdu w wieczornej scenerii nad Luiro. Niby oczywista ostatnia odsłona drogi ku Saariselce niespodziewanie przyprawiła mnie prawie o ducha wyzionięcie nad Suomunjoki, gdzie zadymka i mokry śnieg zagoniły mnie w stan przedagonalny, hen w ciemną i zimną noc. Odwodniony, ostatkiem sił dowlokłem się właściwie na czuja w okolice jeziora Lankojarv. Majaczące w oddali światełko chatki, niczym latarnia morska zwiastowało wyswobodzenie się z tej dramatycznej matni. Zasłużoną sielankę przed ostatecznym powrotem do cywilizacji umiliło mi spotkanie z trójką sympatycznych Czechów, którzy od ponad tygodnia, jak mi oznajmili, zasuwali moim śladem, tropiąc wnikliwie zostawiane przeze mnie w chatkowych książkach raporty. W zaspyanej hałdami śniegu Saariselce pogościłem się soczyście i odżyłem. Mnóstwo narciarzy, szczyt sezonu, trasy biegowe, że żyć nie umierać i gdyby tylko nie ta ostatnia noc przed dniem wylotu z Ivalo, gdyby nie to 20 stopni na minusie i dygotanie do zwariowania, do rana... Mocny akcent na pożegnanie z kochaną Laponią.
Żal się z tego pięknego zimowego snu budzić...
komentarze: dodaj

Tatrzańskie Horyzonty. Zima 2015

2015-02-25
Żegnając o zmierzchu nad Radoszycami rysujące złocisty horyzont Tatry, jeszcze tego samego wieczora zameldowałem się u ich stóp, pod Muraniem. Korzystając z czasu mnóstwa poperegrynowałem sobie do syta po całej okolicy, od Spisza przez Liptów na Orawę i z powrotem. Dookoła Tatr, jutrzenki i słońca zachody plus trochę wytęsknionych, solidnych nart pod Chopokiem. Idealny czas, pogoda i nocne deliberacje... ot przedlapońskie entrée jak trza!
komentarze: dodaj

Z widokiem na Borżawę. Zimowy Pikuj i Zakarpacie.

2015-02-23
Nareszcie zima, więc hop sup "za bucki"! Wydawać by się mogło, że wspomnienia z wypadu na ukraińską stronę Bieszczadów zdominuje doświadczenie dróg, a właściwie tego czegoś, szokująco dziurawego co umownie drogami jeszcze się tam nazywa i o skrajne katusze tak umysł i ciało jak chyba przede wszystkim nieprzywykłe do takich atrakcji auto przyprawia, a jednak nie! Ośmiogodzinna wycieczka z Husnego na Pikuj i z powrotem, nim słońce wzejdzie, przez dziewicze zaspy do kolan, po pas, na azymut(czemu nie zabrałem ze sobą deka wody? czemmu nie ubrałem nart?!) ku srebrzącej się w najpiękniejszej zimowej scenerii połoninie z widokami od Czarnohory na wschodzie po majaczące na dalekim zachodnim horyzoncie Tatry to było TO! Na pierwszym planie niby w zasięgu ręki Borżawa i uśpione, skromnie przycupnięte pośród gór i doskonale zespolone więcej...
z krajobrazem(dokładne przeciwieństwo Podhala...) drewniane wioseczki Zakarpacia z romantycznymi, wychynającymi tu i ówdzie samotnymi wieżyczkami murowanych kościółków. Po drugiej ręce ojczyste połoniny po raz pierwszy oglądane przeze mnie od "dupnej" strony. Najpiękniejszy dzień na przeciąg wielu miesięcy wstecz dopełniłem wojażem w stronę krwiście zachodzącego słońca przez obserwowane dotąd tylko zza kordonu Sianki, bystrymi serpentynami na Użok, gdzie skok z drewnianego "lwowskiego" w murowane "użgorozdzkie" wciąż przypomina o przedwojennym układzie granic... Ani wzmożone kontrole po trasie("u nas wajna, panie!") ani mały skandal z ponad 2 godzinnym kiblowaniem u słowackich pograniczników w Ubli nie były w stanie zburzyć radosnego uniesienia tego genialnego dnia, który zakończyłem samochodowym biwakiem pod Dziurkowcem w Runinie.
komentarze: dodaj

Trzaska mróz, połoniny goreją.

2015-02-22
Przykurzyło, przymroziło. Gdzieżby indziej szukać wspanialszego odurzenia zimową pustką, ciszą i kryształowym powietrzem, jeśli nie nad Górnym Sanem! Bieszczadzki ersatz dalekopółnocnych klimatów, które powitam lada dzień wobec czego narty w bój! Podreptałem sobie do Grobu Hrabiny aż dzień mi się skończył spotykając po drodze rozmowny patrol SG. Powrót w ciemnościach do Bukowca kojący, ale na tym nie koniec, bo wygrzebywanie auta z zaspy zajęło mi bite dwie godziny... Nowy dzień nad Tarnawą i skutą lodem wstążką granicznego Sanu wstał rześki, pośród siarczystego mrozu i rzednących mgieł. Połoniny płonęły, ręce kostniały, a ja tylko stałem jak wryty, nie licząc czasu, odmarzając w pełnym zachwycie. Uwielbiam, uwielbiam to miejsce.
komentarze: dodaj

Podziękowania

Serdecznie dziękuję za współpracę w tworzeniu strony:
Wojtkowi Kościelniakowi /nethium.pl/, Larremu Carreau, Ericowi Visentin, Radu Paltineanu, Ericowi Chumachenco, Tomasowi Kristofory, Peterowi Budai,
Artjomowi Romanowowi, Roberto Guasco, Tizianie Ciaghi, Lukasowi Zemankowi, Enrique Zozaya, Lolli P., Paulo Roberto Felipe da Silvie, Samerowi Hajricowi,
Vidowi Pogačnikowi to be continued...
© 2011-2024 Tomasz Świst ◊ odwiedzin: 4234945 ◊ użytkowników online: 1strony internetowe Łódź ◊ czas html: 90ms