Dziękuję i... nawzajem :-)
Spełnienia marzeń i realizacji planów.
Jesień w Bieszczadach
2014-12-15
Jeśli pewnego dnia jesień zechciałaby gdzieś zatrzymać się na stałe to powinna to zrobić w Bieszczadach...
Mieszanka jedynej w swoim rodzaju melancholii i radości z odkrywania na nowo Tych Miejsc podczas bliższych i dalszych wagabund śladami Przeszłości, przez Zapomniane, to na powitanie ze słońcem, to na cichą dobranoc. Na cały mój niefart mijającego roku sposób. Zapraszam do fotogalerii.
komentarze:dodaj
Pewnego poranka nad Piarżystą.
2014-06-01
Trzy lata temu dokładnie co do dnia słoneczko wzeszło nade mną ...zwiniętym w kłębek na środku ścieżki z kwadrans drogi pod Szpiglasem od strony Moka. Dość nieklasycznie heh... cóż, trawiąc w tamtych czasach życie za trzema morzami miało prawo mi się cnić za Tatrami. Urlopik i kolebowa łazęga z dala od wszystkiego. Nocą trochę nad głową poduło, ale ranek wstał już spokojny z prześlicznym, płonącym różami rumieńcem śniegów pod Cubryną. Zebrałem się szybko do góry, by przycupnąć po zacienionej stronie grani z widokiem na kochane Ciemne Smreczyny. Coś tam na ząb, siedzę i marznę wpatrując się to w otchłań u stóp to w dal, w którą za chwil parę z radością się wtajemniczę... Przyjemny letarg ku mojemu największemu zdumieniu przerywa nagle postać, która wynurza się z zza skalnych załomów zbocza pode mną... więcej...
kto i co tu o tej porze szuka!? Wstaję, spotykamy się wzrokiem z daleka, dość wysoki, szczupły mężczyzna zmierza żwawym krokiem w moją stronę, za chwilę już ściskamy dłonie na powitanie. "Dzień Dobry! Cześć!", "A co z Piarżystej o tej porze sprowadza?" "A miałem tam trochę swoich spraw do załatwienia" "Aaaa to biwaczek, co ?" "Nie..." "A to my się znamy ?" "Ano tak trochę, korespondencyjnie..." Oczywiście, że poznałem go z daleka, bo i kto przypadkowy może się tu i teraz szlajać... Pogadaliśmy chwilę o wspólnych znajomych, by potem rozmowa na przełęczy wysokiej zeszła na różne, raczej dolinne tematy. Na moje nadzieje związane z planowanym powrotem do kraju, górami, przewodnictwem dostałem szczerą i mało zachęcającą recenzję z niekrytym zdziwieniem mojego rozmówcy, że "chce mi się tu wracać", co za fanaberie, nie ? Odpoczął nieco, a raczej wyrównał oddech, bo po tym człowieku nie znać było ni zmęczenia ni wieku, wymieniliśmy jeszcze parę zdań o tym dokąd tego, tak pięknie rozpoczynającego się dnia zmierzamy i pożegnaliśmy się. Siadłem z powrotem na swoim miejscu obserwując w jakim niewiarygodnym tempie mój towarzysz sprzed chwil paru się porusza, jeszcze nie zdążyłem się nigdzie wygramolić, gdy malejący w oddali punkt zniknął za progiem Dolinki za Mnichem i tyle go widziano... Pamiętam, że jeszcze rok temu w czerwcu pokazywałem Go wycieczce jak stał w oknie, na piętrze w Morskim Oku lornetkując teren na ratowniczym dyżurze... dziś już ani tam ani o poranku na tatrzańskiej grani się nie spotkamy.
Władysław "Włodek" Cywiński: taternik, ratownik, przewodnik, pisarz, człowiek wolny i z własnym zdaniem, jedna z najbardziej wyrazistych postaci zakopiańskiego światka i bez wątpienia największy, współczesny znawca Tatr zginął 12 października 2013 roku podczas wspinaczki w masywie Tępej ponad Doliną Złomisk. Tragiczna wiadomość dosięgła mnie pamiętam smsem po zejściu spod Mount Robson w Dolinę Fraser River w dalekiej Kanadzie. Fakt trudny do wyobrażenia i przyjęcia... kolejna wyrwa w krajobrazie Tatr, z którą trzeba się bedzie jakoś pogodzić... Żył jak chciał, zginął robiąc to, co kochał najbardziej. Na zawsze w Tatrach pozostał. Tamtego krótkiego spotkania, owego pięknego, czerwcowego poranka nad Piarżystą wspomnienie.
Reperkusje marcowej kontuzji, której dopracowałem się własną i nie tylko własną głupotą okazują się niestety długofalowe. Szlachetne zdrowie ten tylko się dowie, kto cię ...tfu tfu tfu... Nie powiem żeby moja psyche nie kulała z tego powodu... Na odtrutkę od rzeczywistości i wobec niemożności cofnięcia biegu zdarzeń mocno niefortunnych: przejażdżka na południe. Niedziela zwykła, bardziej szarawa niż błękitna, chłodna i nieefektowna... anturaż w sam raz dla całej, tej dziwacznej magii Dukli, kameralności i zadupiowatości pagórowatej okolicy pod Cergową, przez największych romantyków Beskidu Niskiego nawet i "królową" zwaną. U św. Jana na pustelni ostatnio byłem jeszcze z ojcem, pewnie z 10 lat do tyłu. więcej...
Mimo niedzieli i wyczekujących mszalnego tłumu odpustowych straganów... poranny bezruch i słodka cisza jak na zamówienie. Jadę na Mszanę, zabudowania i sklep mogłyby grać w filmie o latach 80tych od zaraz, krowy, krowy, krowy... soczystość zielonych przestrzeni mimo braku słońca po prostu fascynująca... Skręcam na Olchowiec. Szczerze ? Nigdy wcześniej tu nie byłem! Horyzont na wschodzie zamykają chmurne kopy wzniesień gdzieś nad Jaśliskami pewnie, u stóp cudownie zielona, pusta dolina zaklęta wśród niskich leśnych wałów dających schronienie idylli, o której miastowi mogą tylko pomarzyć. Poczucie jakiejś swobody niezmiernej ogarnia człowieka, dobrze... Otoczony gestym lasem toczę się powoli z górki moim blaszanym pudłem, podświadomie nie chcąc burzyć autentyczności widoku za oknem. Olchowiec. Gównażeria wesoło tankuje browary pod jednym z domostw. Z kwadrans ociągam się ze zmianą butów i z całą resztą przepaku, oj trochę przygniotło mnie to wszystko... A pójdę sobie na hmm... graniczne Baranie. Młodzi gdzieś nagle zniknęli, wieś z miejsca jak wymarła.
Dolinka Olchowczyka, cerkiewka i kamienny most doń prowadzący przywołujący od razu irlandzkie wspomnienia, fantastyczne kuriozum pośród kwitnących to tu to tam kępami drzewek owocowych zdradzających cały dramat wcale niedawnej historii tej ziemi, a właściwie jej niegdysiejszych mieszkańców... Kilka gospodarstw i pewnie z naście domków ukrytych po zboczach doliny, w których ktoś widać pokłada nadzieję na azyl od zgiełku codzienności, miejsce tchnie takim spokojem, że wybór wydaje się idealny... Bagnista drożyna po zrywce i maleńka, wystraszona ptaszyna, co z gniazda wypadła w potężnej koleinie dogorywa patrząc tęskno w stronę ludzkiego olbrzyma stojącego jak osłupiały nad nią w bezsilności dysonansowej sytuacji. Ot przyroda, kołowrotek życia i śmierci wzruszająco i banalnie toczy się wszędzie i zawsze tak samo. Zwyczajność, niezwyczajność. Bukowy las otwiera swoje podwoje, parów z szemrzącym na fliszowych kamyczkach potokiem rzeźbi zasłane wciąż głównie zgniłymi, rudymi liśćmi zbocza, wiatr pogrywa w koronach drzew, nikogusieńko. Na śródleśnej młace "pasie się" czarny bociek, karpacka klasyka w najbardziej wytęsknionym wydaniu... Boże, jak mi tego było właśnie teraz potrzeba! Krótkie strome podejście wyprowadza na szczytową polankę Baraniego, słupki, drogowskaz z puszką szczytową i pełną radosnych wpisów książką wejść. Do tego palenisko i wieńcząca wszystko wieża widokowa, z której łapię już ostatki panoramy tonącej w gonionych porywami wiatru mgłach. Rześko, świeżo, swobodnie, byłoby więcej niż miło tu pobiwakować myślę sobie, na chwilę odpływam tam, gdzie trzeba. Kroków kilka i spoglądam w prawo, tam gdzie graniczna ścieżka znika za kurtyną niewysokich buczków... ni stąd ni zowąd ów motyw drogi zatrzymuje moją uwagę dłużej... iść, ciągle iść, czasu nie licząc, przed siebie w pełnej jedności z otaczającym, kochanym krajobrazem, na którym kiedyś twoja wyobraźnia oparła swój mit, twoje osobiste przekleństwo i błogosławieństwo, Twoje... Kto lub co cię powstrzymuje człowiecze ? Ziarno inspiracji zasiane jednym oka mgnieniem, odwracam głowę zaczyna kiełkować... zabieram je ze sobą w dolinę, którą rozświetla teraz piękne, ciepłe, majowe słońce i kilka pełnych uśmiechu i nadziei ludzkich spojrzeń. Przyjechałem tu tylko na parę chwil, po namiastkę spokoju, a dostałem aż tyle...lekcję dystansu do samego siebie plus reprymendę z szacunku do pokrytych kurzem zobojętnienia marzeń. Odżyłem. Tak daleki, a tak bliski... Beskid.
Kto ma wiedzieć, ten wie, że tylko z nazwy Niski. Esencja gór, z których pewnie wszyscyśmy wyszli i do których wszyscy
po dalekiej tułaczce, dnia pewnego jak do rodzinnego domu powrócimy.
Dzień dopełniłem cerkiewkowym tournee przez Polany i Krempną po Kotań, objazdem popod Cergową i przez Iwonicz
do Rymanowa. Umysłu przewietrzenie z dzikim pomysłem w tyle głowy i wiosna jak trza!
Wiosna u bram panowie i panie i... nic to, że ogłaszając natury wielkie przebudzenie stalowe niebo z impetem przybyłej właśnie z zachodnim wiatrem, z każdą chwilą napędzającej się śnieżycy zwala się ciężko na skalny czerep Murania, a cały świat wokół cichnie przypudrowany lepką bielą. Sceny bardziej rodem z późnego listopada niż połowy kwietnia pod Tatrami, ale i z tym bywa przecież rozmaicie. Zmizerowane pierwiosnki pod nogami i dzień coraz śmielej odkrawający kawał po kawałku z ciemnego sukna wieczoru zdradzają nieodwoływalne wiosny nadejście. Co tam szklane sufity, kiedy nadzieja lepszego jutra za oknem... Rok temu to samo miejsce witało mnie może bardziej typowo, ale, kiedy tamten pamiętny, triumfalny pochód ku słońcu zamienia się dziś w łatanie resztkami spokoju zionącej dziury przytłaczającego zwątpienia więcej...
to tylko znak, że figlowanie z losem weszło u mnie znowu w tę nerwową fazę dysonansu między tym, w co wierzę i uważam za słuszne, a tym, co wypada mi udawać, bo tego żada podobno wszechświat. Surowość drogi, do której wracam myślą w tej chwili, drogi, do której całym sercem tęsknię uczy nazywać rzeczy po imieniu. Pociemniało. Duje, szarpie, chwieje się w posadach na rozstaju chałupa. Skrzypi poddasze, klęknąłem nad przyziemnością, paskudnie upokarzająca nuta. Nie po to tu jestem. Moc dobrych wspomnień leży na półce obok, niemożliwe działo się przecież na twoich oczach... i ta niewzruszalna zwyczajność miejsca, w którym dziś przyłożę głowę do snu o lekkości bytu wędrownego ptaka. Ranek znowu powita widokiem trzech białych gór. Byle do jutra z rozpostartymi skrzydłami... Liczę na Ciebie... Wiosno przybywaj!
No i jak się Wam widzi to tegoroczne bezzimie? Idzie luty, podkuj buty, co!? :) A miało być tak pięknie... Komu doskwiera ta szaruga zamiast bieli, zasp i zawiei dla tych choćby namiastka mijającego sezonu "zimowego" w obrazkach...
Kiedy rok temu depresję marcowych roztopów kontrowałem rejteradą w Orient i tajemnicze ogordy Południa satysfakcja była pełna, ale nigdy bym nie przypuszczał, że zima bez zimy, katastroficznego całosezonowego bezruchu Goryczkowej(jak to miało miejsce w zimie 2010/2011) tak szybko się powtórzy łapiąc mnie w okowach spraw, które z nosem przy ziemi przeprowadzić do końca "nie chcem, ale muszem". Życiu w drodze po stokroć TAAAK ! Przeprowadzkom NIE !!!
p.s.
Lutowe przebieżki tatrzańskie w poszukiwaniu zimy odsłaniają smutne żniwo niedawnych wiatrzysk... Wiatrołomy Kościeliskiej już pewnie zdeptane tymczasem jedno z najbardziej kameralnych ustroni w Tatrach, Doliną Szczęśliwych Powrotów niegdyś słusznie ochrzczone - Zadnie Koperszady też leżą... Poległ właściwie cały środkowy, leśny bieg doliny od wąwozu Bramki po Górną wiatę przy źródle na szerokość 100-150 metrów... Obiecuję być pierwszym z jakąkolwiek dobrą nowiną z Tatr!
p.s.2
Wszyscy fani Kasprowego już chyba zdążyli się zorientować co do finalnego efektu triumfu "bigosowego patriotyzmu" nad rozumem... Gorzko, ale nie znam żadnej innej nacji, która z taką swadą potrafiłaby zarzynać kurę znoszącą złote jaja i dobro wspólne jak nasza. Kasprowy pod nową egidą, po jak to się u nas mówi "urynkowieniu" cen to miłe, narciarskie ...wspomnienie. Zawsze zostają foki, ech.
komentarze:dodaj
Z Nowym Rokiem raźnym krokiem...
2014-01-04
Witajcie w Nowym Roku! Widoki za oknem co prawda mało budujące - zimo, co ty odpiiiiiiiiiii !? - ale, ale, ale... Rok zapowiada się nam kozacko i bez zbędnych pytań tego się trzymajmy! Najlepszego Wszystkim!
Ciutkę mniej życzeniowo z naszego podwórka miast wielkich podsumowań. Oby i tej naszej tatrzańskiej enklawie się tym razem podarzyło, bo 2013 do kolekcji lat dla Tatr udanych wybitnie się nie kwalifikował... Kornikowej zagłady tatrzańskich lasów smutny ciąg dalszy bez widoków na poprawę sytuacji, bezprzykładne morderstwo na żywej tkance przyrody południowej szaty Królowej Tatr - Łomnicy(jest tu ktoś, kto poda mi jeden argument przemawiający za dalszym istnieniem TANAPu w świetle tego, co się tam wyprawia?), ekspansji budowlanych potworności na całym Podtatrzu więcej...
(powiedzmy to sobie wprost: Podhale za sprawą "przedsiębiorczych" gospodarzy generalnie i niestety raczej niedowracalnie zmieniło się już w jeden rozpizdrzony chlew szajsu i tandety) pożerających w ekspresowym tempie resztki idyllicznego krajobrazu z Tatrami w tle rodział kolejny pisany i niczym znak z wysoka, jak grom z jasnego nieba w dziele destrukcji samej siebie, jakby tego złego było mało, na sam koniec, nocą, co błogim spokojem świat ludzi usypia, nocą wigilijną przyroda postanawia jeszcze zwrócić na siebie uwagę... Szaleńczy orkan pustoszy knieje Kościeliską, Chochołowską zostawiając po sobie pobojowisko na długie dziesięcolecia... Jak tak pomyślę to z pewną dozą konsternacji dochodzę do wniosku, że widoku Tatr z chociażby połowy lat 90tych, Tatr, które skradły mi serce... my, wszyscy dziś po ziemi stąpający już podziwiać szansy mieć nie będziemy. Grafitowy kolor nieba, grafitowy kolor ścian... Mało znaczymy wobec odwiecznych prawideł natury i te same tak mało dla nas znaczą. Pocieszenia ze strony budżetowych, zielonych scjentystów brzmią dla mnie równie przekonująco co stan mitycznej otuliny TPN... O głębi lasu i azylu w dziczy jako elemencie tatrzańskiego wyobrażenia można w tej chwili zapomnieć nawet na Szerokiej... Gorzej być chyba już nie może, więc zaślepiam się niczym niepopartą nadzieją na lepsze czasy dla tych Gór, co moje i twoje, pierwsze i najukochańsze.
2013 żegna szarugą, ale chyba bym zgrzeszył nieskromnością pisząc, że pośród tysiąca spotkań przypadkowo nieprzypadkowych i włóczęgi od dusznej Zatoki Perskiej po bryzę znad Oceanu Arktycznego doskwierała mi monotonia. Droga na dziś w pełni mnie zaspokaja, bezruch jednak dołuje jak nigdy... Jak tu nie zdziczeć do reszty ? :-)
komentarze:dodaj
Wesołych Świąt!
2013-12-21
Najlepsze życzenia atmosfery wspaniałych, rodzinnych, wesołych świąt Bożego Narodzenia
drogim kompanom wspólnych wędrówek górami dolinami, szlakami mijającego sezonu przewodnickiego,
tym, których w kończącym się roku los postawił na mojej drodze gdzieś tam, w stronach bliskich czy dalekich,
wszystkim, którzy wpadają tu choćby czasem zajrzeć, Wszystkim Wam samej radości na ten wyjątkowy czas.
Tomek
komentarze:dodaj
Człowiek Bezdomny, Człowiek Wolny Niesłychanie. 8000 kilometrów kanadyjskiej przygody. Październik 2013
2013-11-21
Nie ma mnie do połowy listopada, kontakt tylko mailowy. Pzdr. /15/01/2014. STRONA W TRAKCIE AKTUALIZACJIIIIIIII/
Rumunia. Wiążą mnie z nią same dobre wspomnienia. Wichrowe Fogarasze 2004, Szalona Mołdawia pięknych kobiet z absurdalnym Nadnniestrzem i powodziową rejteradą przez Karpaty w lipcu 2008. Obozowe, kochane Rodniańskie, od Bukaresztu przez Maramuresz, kraj Szeklerów, odurzającą Dolinę Maruszy, Bicaz po bukowińskie klasztory w przepiękny sierpniowy czas rok potem... Okazja do wypadu zrodziła się z przypadku i pogłosek jakobym miał poprowadzić dwie duże objazdówki po Kraju Drakuli we wrześniu, a więc rekonesans na świeżo wydał mi się rzeczą wskazaną. Do tego znajomi podchwycili temat doskonale, więc wyszedł nam z tego zupełnie sympatyczny tour towarzyski. Marcin, Paulina, urlopowicz Tomek i ja. W Tokaju przypomniałem sobie wreszcie smak zupy rybnej..mmmm... więcej...
Na noc wpadliśmy do gwarnego Klużu, gdzie zdążyliśmy obejrzeć mecz i poszlajać się po pięknym, starym mieście tak z wieczora jak i z rana. Wypełniona po brzegi ludźmi i towarem skodzina spisywła się znowu na medal. Na drogach(te same w sobie świetne na całej trasie) chwilami obyczajowy sajgon, ale po Iranie nic już w tej materii nie jest w mocy mnie wzruszyć hehhh. W Fogarasze dotarliśmy deszczowym wieczorem po sentymentalnym postoju w pięknie odrestaurowanym Sybinie. Po mozolnej wspinaczce serpentynami góry przebiliśmy tunelem nad Balea Lac, by zabiwakować w buzującej przyrodą, cudownie zielonej dolinie poniżej Piscu Negru. Piwkowanie u celu. Krople deszczu o ściany namiotów grały nam do snu.
Całkiem pozytywne, urodzinowe okoliczności. Czas mijał swobodnie, pogoda jak to latem w Południowych Karpatach, raz tak raz śmak. W goprówce Salvamontu nad Balea Lac, która kiedyś ratowała nam dupę w piekle burz otworzył nam 12-letni chłopaczek, syn jednego z ratowników dyżurnych który 8 lat wcześniej dziecięcymi oczyma musiał widzieć dwie zmoknięte kury z Polski szukające suchego i ciepłego schronienia po pamiętnym trzydniowym kiblu w puszce nad Caltun u stóp Negoiu. Powrót do przeszłości fenomenalny, mamałyga, serki i kiełbaski a la cevapi z bazarowej przełęczy też niczego sobie.
Bajzel tandety rozrósł się w tym miejscu do rozmiarów potwornych, coś jak dobrze wszystkim znany zakopiański burdel pod Gubałówką. Ble. Kolejne zachód i wschód słońca zastały nas znowu w kniei południowego skłonu gór, gdzie trafiliśmy superromantyczny cypelek obok jakiejś rozpadającej się budowli widomo nad wodami Jeziora Vidraru. Karty i ochlejstwo do ogniska w czarną noc... Z nowych miejsc zaliczonych podczas tej wesołej eskapady zachwyciła mnie bezwzględnie Sinaia. Całe położenie i układ rozkopanego miejscami niemiłosiernie królewskiego kurortu, pałace, rewelacja. Zupełne rozczarowanie: Zamczysko w Bran, a właściwie jego otoczenie. Gdyby tylko Vlad Palownik zobaczył jakie to dziadostwo rozłożyło mu się pod murami, jako sławny praktyk wiedziałby co z tymi szajsmacherami zrobić... Predeal furmanki nie złamał. Po zakupach w Busteni, spontaniczny biwak wypadł w dolinie koło Azugi pośród pasterzy ze stadami. Dobrzy ludzie nawet suchego drewna na ogień nam przynieśli, fajnie... Piękna, gościnna Rumunia nie zawodzi. Mglisty Braszów o niedzielnym poranku i dalej w drogę powrotną przez Transylwanię. Zajrzeliśmy jeszcze do starej Sighisoary, no bo jak by inaczej. 960 km przejechane tego dnia
na raz, od Braszowa do Rzeszowa, w którym zameldowaliśmy się środkiem nocy stanowi mój nowy rekord w kategorii przegięć za kółkiem.
komentarze:dodaj
Zdążyć przed upałem. Sierpniowym porankiem na Łomnicę.
więcej...
2013-08-06
Jedna fala upałów w mieście dała mi się we znaki na tyle, że od kolejnej właśnie nadchodzącej postanowiłem poszukać azylu, gdzieżby indziej jak nie pod Muraniem. Pośród życia jaworzyńską idyllą tudzież słodkiego nieróbstwa, które tak lubi mieć Tatry na widoku, na ręki wyciągnięcie, tylko i wyłącznie jako motywujące tło dla kolejnego wlewanego w siebie bażanta... w ramach walki z samym sobą, trochę dla zwykłej przyzwoitości trawionego na niczym letniego czasu, a trochę rekonesansowo, bo dawno mnie tam nie zagnało, skoro świt, by zdążyć przed zalewającym świat przed południem tropikalnym upałem ruszyłem sobie na Łomnicę, od południa zwykłym wariantem. Co godne wykrzyczenia po raz kolejny: cały obszar od samej Tatrzańskiej Łomnicy przez stację Start po Łomnicki Staw to teren absolutnej klęski ekologicznej, bezprzykładnego, intencjonalnego barbarzyństwa na prawnie chronionej przyrodzie. więcej...
Skandaliczny fenomen na skalę europejską nie waham się tego napisać, nie wiem jakie racje wobec tego, co się tam wyprawia przemawiają za dalszym istnieniem TANAPU. Stąd i dobrze, że idąc do góry częśc tych przerażających wykopów mijałem po ciemku. Wierzchołek powitałem trochę po dziewiątej. Sceneria w miarę, choć kapkę przymglone. Całe mnóstwo ludzi w ścianach, Widły oblegane na całej długości przez mniejsze czy większe zespoły wspinaczy. Zejście tak samo, łańcuchów rzeczywiście brakowało, ale o fakcie ich kradzieży dowiedziałem się znacznie później(edit 12/2013: brakujące ciągi łańcuchów uzupełniono). Żar z nieba dopadł mnie już na przełęczy, doczłapałem się więc do hałaśliwego stawu, który de facto skurczył się już do rozmiarów kałuży i wsiadłem w kolejkę. Widoków tej otwartej rany tatrzańskiej na zboczach nad "kurortem" dłużej bym nie zdzierżył. Parę fotek: Łomnica 3/08/2013
komentarze:dodaj
Mnisi z Góry Atos. Wiosenne marzenie ostatnie. Chalkidiki, Grecja.
więcej...
2013-04-24
Z Siedmu Życzeń ostatnie. Dziesięć wieków historii, 1000 lat mistycznej tradycji. Atos, pierwszy od wschodu z trzech "pazurów" greckiego Półwyspu Chalcydyckiego oblewanego wodami Morza Egejskiego - Atos - najświętsze z sanktuariów Prawosławnej Ortodoksji. Odgrodzony od świata tajemniczy ogród... kraina nieustającej modlitwy, prastarych klasztorów, oaza spokoju, republika brodatych minichów...
Nad podróżowaniem po tym wspaniałym kraju mógłbym się długo w zachwytach rozpływać. Fantastyczny czas, życzliwość ludzi nie do opisania, ale ale! co z górami panie kolego ?...zapyta ktoś. Majestatyczne Elburs czy Zagros, niekończące się księżycowe skalne pasma najgorętszych pustyń na Ziemi, Iran przecież to niemal jeden, wielki płaskowyż, wielomilionowe metropolie Teheranu czy Isfahanu leżą wyżej niż nasze Pięć Stawów, mało? OK ,o ile góry nie były głównym magnesem, którym przyciągnął mnie tej wiosny Bliski Wschód, o tyle jakoś średnio wyobrażałem sobie, by tego akcentu zabrakło. Akcentu... Nim znalazłem się w cieniu wielkiej góry, jej niewiarygodnie idealny kształt i śnieżny blask na długo wcześniej migotały w mojej głowie. Sława i chwała Persji, majestatyczna, dymiąca piramida uśpionego giganta... Damawand, 5610 metrów bliżej nieba. Tak wysoko się jeszcze nie zapuszczałem. Marzenie o tak pięknym finale zdopingowało mnie do powrotu wielkimi susami znad gorącej Zatoki Perskiej przez cudownie kolorowy Shiraz do Teheranu na kilka dni przed końcem wizy. Czasu na styk może wystarczy, pogoda szczęśliwie mało loteryjna. Słoneczko na niebie. Mister Mousavi z Firouzeh'a nie pierwszy raz spisał się na medal. Zakupy, depozyt bambetli, logistka w try miga. Dnia następnego żegnam się z Belhassenem na środku ulicy, on w jedno, ja w drugie taxi na wschodni Terminal-e-shargh. Autobusów na północ zero, to fetowanie Nowego Roku cosik nie chce się skończyć...lokalsi mnie zniechęcają jak tylko mogą zablokowaną ponoć przez tysiące weekendowiczów drogą na Amol, polecają spróbować za tydzień. Jaki kurwa tydzień!? Taki wał, że teraz odpuszczę! Total chaos, z którego jak to tutaj coś się musi zawsze dobrego urodzić. Kwadrans nie mija jak wprost z ulicy ściąga mnie jakiś przypakowany typ i prowadzi w boczną uliczkę, gdzie stoi jego wóz "Pride" tylko z nazwy. Sprawy toczą się dalej same bez jakiegokolwiek wpływu z mojej strony. Zaczyna się od eksmisji jakiejś mocno niepocieszonej obrotem sprawy młodej damy z walizką z tylnego siedzenia. Zostaję mimo woli zapakowany do rozklekotanej Saipy. Nie wiem, gdzie jestem i z kim i o co chodzi, ale takie absurdalne jazdy mają swój niezaprzeczalny urok hehehe... Podróżujemy w piątkę, dwie laseczki i dwóch bajobongo. Jest wesoło to mało powiedziane, tu nawet esperanto by nie pomogło, zajadamy się cukierkami, towarzystwo drze ze mnie łacha całą drogę. Obrażać się nie ma o co i tak nikt nie wie o co komu chodzi. Prowadzi Mohsen. Prowadzi to nie dość powiedzieć, 2/3 dystansu pokonujemy z maksymalną prędkością i przy maksymalnym zagęszczeniu pojazdów na z każdym kilometrem coraz bardziej górskiej trasie jadąc sobie najzwyczajniej pod prąd. Nie wiem jak to się nam udaje, ale się udaje. Zawziąłem się oczu nie mrużyć, bo ekipa na tylnej kanapie już łzami się zalewa się ze śmiechu tylko czekając kiedy wysiądę w biegu. Pocieszając się zakładam, że jak zginiemy to wszyscy :))) Serpentyny wyprowadzają nas na przełęcz ok. 2800 m npm, tyle pokazuje mi altimetr, nieźle. Bystry zjazd na Polour, piąte przez dziesiąte załapuję, że moi kompani proponują mi obiad. Chyba mam trochę dość i grzecznie odmawiam. Za którymś zakrętem chwytam wreszcie za aparat, bo... jest! W przedniej szybie wyrasta nagle przytłaczający ogromem, poorany jęzorami śniegów stożek wulkanu, klękać! Oto Damawand! Minąwszy wioskę zauważam, że zaczynamy znowu mozolnie wspinać się naszym gratem i nie jedziemy wprost na Reyneh, dokąd wedle planu zamierzałem dotrzeć, a wbijamy na pustawą górską drogę meandrującą bezpośrednio u stóp wielkiej góry. Czuję, że sprawy po zaliczeniu drogowego egzaminu z ekstremy zaczynają układać się po mojemu. Gospodarz pojazdu okazuje się bystrzejszy niż przewidywałem, wyjeżdżamy hen wysoko ponad dno skalnego kanionu z główną drogą na Amol, faktycznie, widać z góry, całkowicie zatkaną autami, wyglądającymi z tej perspektywy jak malutkie, kolorowe klocki. Szybka orientacja, że jesteśmy już w okolicy, która stanowi dla mnie idealny punkt wyjścia, a więc stop. Fioletowy Iran Cheque o imponującym nominale w podzięce do łapki robi niemałe wrażenie na Mohsenie...Cóż, co przeżyłem to moje, nie do zapomnienia, a i przesiadek oszczędziłem. Pożegnalnym uściskom nie ma końca, sesja zdjęciowa z blond małpką z dalekiego kraju obowiązkowo. Mohsen poleca się na przyszłość...Pa! Ze dwa kilometry muszę się wrócić do punktu wyjściowego ścieżki. Leje się ze mnie. Jakaś gównażeria z innego auta mnie dopada, to samo, co zwykle. Foto z takim kuriozum to dla nich nie lada gratka. Niech mają. Chwilę potem zaczyna mi śmierdzieć problemami kiedy podjeżdża do mnie białozielony pick-up policyjnego patrolu. Ku mojemu zdziwieniu nie reflektują na wspólne foto... Jest ich trzech, uzbrojenie eleganckie, najważniejszy bierze paszport i wyraźnie nie wie co ze mną i chyba ze sobą ma teraz począć, dzwoni więc do przełożonego. Muszą sprawdzić czy szpiegiem nie jestem, zawartość karty pamięci ich interesuje... ależ proszę bardzo. Przewijam im zdjęcia z bazaru w Shiraz, wiaderka z grochem i kilimki. Szybki salut i przeprosiny... po sprawie, po nerwach. Zmykać czym prędzej z tej drogi w parowy na zboczach, wolałbym żeby chłopakom nic nowego do głowy nie przyszło... Starczy emocji tego dnia. Południowy skłon Damawandu, który podziwiam teraz w pełnej krasie. O drogę nie pytam, żywego ducha w całej okolicy, jakieś stada w oddali, tysiąc ścieżek i ścieżynek nie może prowadzić do nikąd. Idylla, na jaką czekałem. Dzień się chyli, szczyty pięknie czerwienieją, głeboki cień wielkiej góry... koniec końców, wędrując trochę na czuja dostrzegam zarys czegoś, co musi być miejscem, do którego zmierzam. Wysokościomierz potwierdza, że jestem na trzech tysiącach. Przede mną Goosfand Sara. Baza wyjść na Damawand południową drogą robi dość posępne wrażenie. Spod śniegów wychynają jakieś ohydne baraki, śmietnisko. Na pierwszy rzut oka całkowity rozpierdol po zimie. Brak wody czy żywego ducha był do przewidzenia. By dopełnić widoku, na ten base camp oprócz chaotycznie rozrzuconych blaszanych i pseudomurowanych baraków, podrdzewiałych cystern, koszaru dla owiec i kupy złomu i śmieci składa się jeszcze jedna, oryginalna, ogrodzona budowla niewielkiego meczetu, mieszczącego z boku izbę schronu dla turystów. Brud tak, na smród tu za zimno. Pal licho detale, cóż za piękny, cichy wieczór...! Podświetlone purpurą zachodu słońca mgły wyściełają doliny u południowych stóp wulkanu, dobranoc. Ranek wstał wypoczęty, kryształowy na ziemi i na niebie, czegóż chcieć więcej!? Nim wygramoliłem się była dziewiąta, słonko wzeszło już wysoko, kilka zdjęć i lustrowanie ogromu przestrzeni południowej flanki góry, by znaleźć najdogodniejszy wariant dojścia do odległego o 1200 metrów przewyższenia i kaaawał dystansu schronu, który nawet stąd ledwo daje się wypatrzeć. W międzyczasie mija mnie kilka ciężko objuczonych osób w drodze do góry, które szybko giną mi z oczu w tym przestworze krajobrazu. Kolejne godziny mijają dość leniwie na niespiesznym marszu krok za krokiem, wyżej i wyżej wpierw z ominięciem rozległych jęzorów śniegu, potem przez tę przepadającą breję na przełaj ku widocznej już bryle schronu Bargah. Altimetr cały czas pod kontrolą z czystej ciekawości, powyżej 4000 metrów faktycznie zaczęło robić się mocno nieznośnie z oddychaniem, ale najgorsze dopiero miało przyjść. Bargah przypomina nieco alpejskie "kamienne" schroniska. Solidny klocek z zewnątrz i całkiem przestronny z wielością izb w środku, że syf po zimie niemiłosierny to inna historia. Słysząc gwar rozmów dochodzący z pomieszczeń z pryczami po obu stronach holu wpakowałem się głębiej, by ostatecznie paść bezwładnie w czymś, co okazało się być salą modlitw. Wszystko mi jedno, resztką sił wymościłem sobie mój barłóg, a rozrzedzone powietrze rozpoczęło swoje dzieło zniszczenia na moich płucach i głowie. Zamykam oczy, odpłynę skonany w jedną chwilę myślę... Mija kwadrans, mija drugi, powieka opada, by wzdrygnąć się zaraz z kolejną konwulsją całego organizmu, tu nie ma czym oddychać! Uczucie jakby ktoś stał ci na piersiach, mordęga absolutna, godzina za godziną, pijany ze zmęczenia wpadam w stan jakiegoś panicznego delirium. W kącie stoi wielka butla z przewodem, desperacko "smakuje" ustnik kabla brudny jak sto nieszczęść, płonne nadzieje, bo pucha oczywiście pusta. Padam, łykam resztki powietrza niczym ryba wyrzucona na brzeg. Katorga duszenia trwa około 10 godzin, horror kończy się nagłym urwaniem filmu. Równie nagle wracam do świata żywych, bo budzik wali mnie w czerep już 2 godziny później. Cóź... kiblowanie bez aklimatyzacji w pół drogi po cielsku gigantycznego wulkanu siłą rzeczy z odpoczynkiem i regeneracją wiele wspólnego mieć nie może. Pakowanie, szybko, uciekać z tej zatęchłej nory. Motywacja wytłumia zmęczenie, parę orzechów i rodzynek na ząb, wychodzę. Przestrzeń jak i widok po otwarciu hałaśliwych blaszanych drzwi powalają zmysły... Cały świat na południe od Damawandu w kolorach gorejących różów ścielących się po oceanie chmur wypełniającym szczelnie doliny na wysokości jakichś 2,500 metrów. Dzień marzenie się zapowiada, o nocy już zapomniałem... W górę! Z dwóch niewyraźnych depresji żlebów nad Bargah wybieram prawy, śnieg miejscami przepadający, ale mimo stromizny z formą jest lepiej niż przypuszczałem. Po lewej ręce spostrzegam trzy postacie na nartach, które atak na szczyt rozpoczynają zakosami około 200 metrów po mojej lewej ręce. Może to i dobrze, że nie będę tego dnia tutaj sam, a ten będzie bardzo długi. Wysokości z tego półtora kilometra śniegów nade mną do wierzchołka nie ubywa za szybko, śniegu pod butem niestety przybywa, słońce coraz wyżej, wiatr specjalnie nie doskwiera, ale kilkunastostopniowy mróz też nie chce zelżeć, co czuje nawet przez kominiarkę na policzkach. Droga na 4800 zajmuje mi nieco ponad 4 godziny, tempo dotąd udawało się jako tako utrzymać patrząc względem trójki skialpinistów.
"Hello Mister!" Bliskie spotkania ze Wschodem Bliskim. Nouruz 1392 w Iranie.
więcej...
2013-04-22
Wielki kraj, wielkich otwartością serca ludzi, gdzie znane mi dotąd pojęcie gościnności zostaje zdefiniowane na nowo...
Od szalonego Teheranu przez noworoczny Isfahan i pustynny Yazd po przygodowy Kerman i duszne wybrzeże Zatoki Perskiej. Przez skarby i sanktuaria Shirazu, gorąc słonej pustyni po śniegi górskich kolosów Alborz nad chmurami, po Damawand... c.d.n.
komentarze:dodaj
Zima w Tatrach. Błogostan vs dziadostan...
więcej...
2013-02-24
No i... miał pojawić się tutaj wątek problemowy, rozprawka ugruntowana na kontraście między nadzwyczajnym pięknem zimowych gór rodzimych a często katastrofalną polityką głównych usługodawców turystycznych na Podtatrzu wobec swoich chlebodawców, którą z wyjątkową nieprzyjemnością miałem okazję parokrotnie "konsumować" w lutym w Tatrach wcielając się nawet niekiedy zupełnie intencjonalnie w rolę niezorientowanego nowicjusza, ale ale ale, że z początkiem marca wywiało mnie na dobre z kraju i nogi daleko na Wschód poniosły... argumentowana złość straciła impet na rzecz samych pozytywnych emocji, więc tegoż ciężkostrawnego kotleta póki co odgrzewał nie będę, co niech nikogo nie zmyli, bynajmniej nie oznacza puszczenia zniewag w niepamięć ni wiary w to, że rzeczywistość okołotatrzańska nagle przestanie dostarczać powodów do bezsilnej frustracji i totalnego zażenowania... pewnych rzeczy nie sposób zamieść pod dywan, tak, że ciąg dalszy już nie w formie dzisiejszego niedomówienia niechybnie nastąpi, ale póki co zostańmy może jeszcze chwilę przy widokach tatrzańskiej zimy*, między bielą a błękitem...
*zimy... tej "pierwszej" styczniowo-lutowej - wielkanocny śnieżny kataklizm mnie bowiem całkowicie ominął, a Tatry wciąż zimowe w pełni zobaczyłem na powrót z pociągu z Koszyc do Popradu dopiero szesnastego dnia kwietnia i z tego okresu też parę obrazków w galerii załączam.
Znasz to uczucie ? Budzisz się rano, ledwo smuga światła rozewrze ci powieki, a już przez wypłoszony umysł drażniąca myśl zdąży przelecieć i irytującym balastem zakotwiczyć się pośród tej niby neutralnej, płynnej nicości świadomością bezsensu powtarzalnej, by nie rzec odruchowej sekwencji zdarzeń, która za chwilę wypełni głupawą treścią kolejny dzień twojego tak cennego ponoć życia. Odrętwienie. Chce się nic... Obezwładniona takim, a nie innym destrukcyjnym przeciągiem podsycanym przez nie mającą końca żałosną, burą paciarę zamiast białej zimy straszącą za oknem dusza zaczyna biec, uciekać, wypatrywać dla siebie azylu od tego absurdalnego, codziennego stukotu. W przypadku nieszczególnym słowa te piszącego, eksploatujący zasoby pamięci duch niespokojny polską zimową przestrzeń idylliczną zwykł znajdować, ciekawe to czy nie, ale na przeciwległym biegunie od mającej ponoć monopol na nudę istnienia gwarnej kultury miasta (której też i dawno zarzucił pełni życia imitację...), czyli pośród ciszy bukowych kolumnad krainy dolin bezludnych... Bieszczady, głupcze! więcej...
Jak lody na gardło tak garbaty horyzont leśnej gęstwy Biesów poczciwych w zimowym bezruchu absolutnym unurzanych sprawdzonym lekiem na całe zło zasranego mechanicyzmu istnienia. Kilka godzin ciasnoty, zaparowanych szyb i tradycyjnych, budujących narodową markę i fiołkami niepachnących obyczajowych atrakcji, które pomińmy milczeniem i... i jestem.
Cisna, wieczór, weekend, ferie, sezon, ruchu turystycznego brak... nawet Siekierki nie ma komu otworzyć! Pod Honem (byłem tu ostatnio chyba ze 12 lat temu!) bacówka cała dla mnie, bo jak by inaczej. Z nowym rokiem wróciłem do książek, co cieszy mnie wielce, a frajdą odtruwania głowy z ekskrementów kultury onetowo-obrazkowej wypełniam sobie niemal każdy kolejny czas przed zaśnięciem. Nie inaczej było teraz w Bieszczadach, gdzie myśl płynie z wolna i nie ma nawet co rozpraszać. O to chodzi. Koniec stycznia, ale i tu ta zima bez fajerwerków, choć przynajmniej stwarza pozory. Przejażdżka roztrzęsioną ciuchcią, czarny szlak przez lasy Falowej, browar do słońca z jeleniem na polance, wpadający w popołudniowy fiolet Smerek niczym Fujiyama spod Czereniny, przedzieranie się przez świeżą zrywkę i nocna zagadka przy księżycowej pełni nad szumiącą Wetliną. Most, którego nie mam na mapie, opuszczony wypał, cerkwisko... Bacówka w Jaworzcu, czyli właśćiwie nigdzie, najprawdziwsze miejsce na uboczu, nareszcie. Tego szukałem. Elektryka ? nie ma komu... ostatnich stałych mieszkańców rozległej doliny przegnano stąd wiosną 1947 roku, od tamtej pory przyroda przejęła absolutne panowanie nad tym miejscem, ale zbocza wciąż zewsząd "świecą" dawnymi miedzami opowiadając tę coraz dawniejszą prawdę o tym, jak to niegdyś w Bieszczadach było i co już nigdy nie powróci.
Pobłądzić w lesie... zgubić się, by się odnaleźć ? Zdarzyć się może. Im wyżej tym śniegu pod butem więcej, buki smukłe proste, nad nimi buki o ramion tuzinie, drzewa królewskie, południowy wiatr szarpie bezlistnymi koronami, echa mnisich kołatek wypełniają knieję, spłoszone słońce umyka, naciera mgła. Ślady mataczą, połonina Smereka wita ścianą wiatru niosącego tnące twarz drobinki lodu. Widoczność żadna, trzymać się grani i dojdziemy, pampuchowate spodnie robią za żagiel, podmuchy wiatru przewracają mnie na lewy bok. I znowu. Gdzieś za główną kulminacją Wetlińskiej, którą w całej dezorientacji jeszcze jakoś udaje mi się rozpoznać zapada zmrok. No żart jakiś, matnia absurdalna, ale do przodu, Chatka czeka. Jest smuga światła, miło! Lutek ze snu wyrwany w półnegliżu otwiera. Komnaty na górze znowu na moją wyłączność. Sztormowo, jak na łajbie jakiejś, huragan chałupy mało nie rozedrze, 6 czy 8 na plusie w środku nie wadzi. Wiatr odbija się od ścian, "Szachinszach" do poduszki się trafił, nad głową drewniany firmament piętrowego łóżka upstrzony tysiącem autografów do 20 lat wstecz między kaligraficznym kłębowiskiem twórczości rozmaitej. Gasząc latarkę zamykam oko z wygrawerowanym mottem tuż nad głową: "Wszystko jest gównem, oprócz moczu" pisał "Marcin z Poznania 11.01.2012" No bezdyskusyjnie...
Ranek na Połoninie oferuje jedność ziemi z niebem w białej nicości, a więc kolejny sukces wróżbitów prognostów w tych dniach obtrąbiony. Pogoda kradnie mi ten nowy dzień, ani więc Hulskiego ani meandrów Sanu ani Otrytu tym razem nie będzie. Stoi cicho we mgle i białej szadzi bukowina, kierunek Wetlina...
Co takiego jest w tej krainie tak bardzo nieprzystającej przecież do powszechnych dzisiaj oczekiwań z wymogiem efektowności i rzucającej na kolana wielkości? Czym tak uwodzi ? Poezja śpiewana nie każdemu dodaje skrzydeł..., a góry... cóż, i ty znasz, i ja znam nieporównanie wznioślejszych wiele. Jakiś osobisty sentyment może? Też nie, bo na dobrą sprawę nie miał na tyle wybitnej okazji, by mieć powód się urodzić. Przestrzeń? Owszem jest niezwykła, ale przecież do okiełznania. Nieuporządkowany i chyba niepoliczalny zbiór czegoś, co nigdy nie daje odpocząć wyobraźni zakochującej się na nowo i na nowo w obietnicy odnalezienia prawdziwej idylli tu i teraz w obronie przed i kontrze do codziennej szamotaniny życia tam, daleko, na dole. Ani tego mitu rozczytać do dziś nie potrafię, ani zrozumieć, co każe mi tu ciągle wracać.
Spokój ducha nie przestał przecież nagle wydawać mi się nieuchwytną iluzją, a jednak ...wdychasz w tym powietrzu coś, co tak przenika, że z błahych niby okruchów choćby i najbardziej szarego dnia niemal bezcelowej wagabundy potrafisz nagle tworzyć piramidy refleksji tak dobrych i rozjaśniających oblicze monotonii doczesności, że wiesz, że to znowu ten rytm właśnie, ten czas, który zaginął, a odnalazł się. Tu, w Bieszczadach.
Nad Kralovou sa blýska! Sylwestrowa wygibka w Tatrach Niżnich.
więcej...
2013-01-04
Nad Kralową Holą Nowy Rok rozbłyska. Najciekawszy na przeciąg ładnych paru lat wstecz przełom roku mi się przytrafił.
Wychodząc od zawsze z założenia, że "nawalić to się można wszędzie, więc po kiego gdzieś się specjalnie ruszać w tym celu" popularna tradycja sylwestrowych wyjść czy wyjazdów w góry jakoś nigdy się u mnie narodziła. Perspektywa obrzydzenia sobie ulubionych miejsc przez zderzenie z anonimową tłuszczą, która za punkt honoru przyjęła sobie na ten jeden raz zwalić się kupą na schroniska, co by w akurat tą, jedną noc w roku robić wioskę koniecznie w górskich okolicznościach przyrody, mogąc choć przez chwilę poudawać kumpla Georga Michaela z lukrowanego, świątecznego teledysku Wham!, a potem zarzygać całą, wcześniej przepłoszoną wrzaskiem okolicę, by przy południowym, noworocznym "Małyszu"wozić się w glorii zdobywców piszących nową historię himalaizmu odstręczała mnie od takich eskapad dotychczas zupełnie skutecznie... więcej...
i tak sprowokowany poświąteczną zachętą Kuby, stojąc w ołowanym korku rozciągniętym jak Białka i Bukowina długie, zaczęło opanowywać mnie przerażenie i myśl o ucieczce na przełaj z tego smrodliwego, absurdalnego podhalańskiego bajzlu.
Białki drugi brzeg, tak urokliwe zawsze jurgowskie szałasy robią tym razem za tło jakiejś horendalnej giełdy samochodowej pod wyciagami, do których i tak mało kto się doczeka w skłębionym, parusetosobowym ogonku(!). Polska podtatrzańskość to nienormalność, że tak delikatnie sparafrazuję młodą twórczość Pana Premiera. Przed nami Tatry i tylko Nowy z Muraniem spoglądają na cały ten syf niewzruszone. Spokój zimowych gór udziela się i nam tuż za Tomaszowym winklem, modły wysłuchane, tu już inny, lepszy świat... Familijny Ździar, na powrót ożyła Kotlina i te nieprawdopodobne(znowu!), cygańskie Rakusy z całym ich ludzkim inwentarzem, który nie bacząc na roku porę wzorcowo wręcz wciela ideę "carpe diem" w życie, hasając stadnie po okolicznych górkach, polach i śmigając w hokeja na patyku na zamarzniętej sadzawce... Życie! Igrzyska panie! ...fantastyka godna postoju, rozmowy i sesji foto, ale czas leci, a słońce z każdą chwilą coraz niżej, śmiejemy się od ucha do ucha, reportażystą zostanę następnym razem :))) Przełęcz nad Telgartem puszcza bez żadnych lodowych ekscesów, źródła Hronu, zza lasu wychyla swe śnieżne cielsko Kralova, pora jeszcze przyzwoita, gdy parkujemy nasze wozidło w najwyższej części Pohoreli i zaraz pod górkę to lasami to zrębami(Jeeezu, jak te Niżne są miejscami dramatycznie ogołocone z drzew!) w ciepłym kolorze poświaty zachodu słońca, by tuż przed zupełnym wieczorem dotrzeć do celu naszego marszu - utulni na Andrejcowej. Tam też zaraz okazuje się, że może stety, a może niestety mamy towarzystwo. Niezydentyfikowana ekipa ze Śląska wespół z psem szturmem wzięła cały dół chatki, więc zmuszeni zostaliśmy do "biwaku" na mroźnym stryszku, gdzie też, co by nas - wydartych z ciepłych domowych pieleszy temperatura za bardzo nie pogryzła, zrobiliśmy Żołądkówkę w try miga, poprawiając lubelskim miodem na ciepło zakąszając całość parówkami. Imprezę spod naszej podłogi sobie odpuściliśmy i tak niezintegrowani z resztą składu osobowego poszliśmy w kimę. W nocy trochę piździło, dudniło i co najgorsze prosto z dołu - chrapało, a zaręczam, że niewiele akcji wpienia mnie bardziej od szukania po omacku, na kacu i na mrozie HPkowskich mikrozatyczek do uszu posianych gdzieś w odmętach rozpieprzonego na wszystkie strony świata wora...
Ranek piskliwo-wrzaskliwy za sprawą deko niezbornej drużyny z parteru, jak ze złego snu. Za plastikowym "oknem" ćma. Skąd ?! nie wiadomo, przecież miało być lampiasto w nieskończoność, no, ale góry to góry. Ekipa wreszcie znika, a że żaden plan dnia nas nie goni, więc rozpoczynamy okupację dołu, a właściwie pieca, przy którym siedząc na klockach grzejemy się długie godziny gasząc pragnienie i dopiero uwierająca monotonia wypędza nas na trzygodzinną rundkę po okolicy z obadaniem lekko zajechanego szałasu pod Koszarzyskiem i dojścia do Budnarki widmo, gdzie też zresztą zamelinowała się cała, tak miło wspominana przez nas kompanija z nocy ubiegłej. Powrót przepadającym nieco skrótem na Andrejcową już w fenomenalnej scenerii zachodu słońca i wyzłoconych, a właściwie spurpurowiałych Tatr na horyzoncie. Noc spokojna, choć gwizda pod powałą niemiłosiernie, ale przynajmniej zero stęków i chrapania. Ze śpiwora wytaczam się dopiero po nawołaniach Kuby łapiącego pierwsze promienie sylwestrowego słońca na matrycę. Oczy na wpół zamknięte i szczękam zębami, ale ale ale warto... wiatr goni chmury od Zachodu podświetlane przez dźwigające się słońce, a w oknach między nimi Tatry w pełnej krasie, no bajka. Po 9tej opuszczamy Andrejcową i kierujemy się grzbietem na wschód. Osiągając grań Bartkovej opatula nas mgła i tak aż po okolice Strednej Holi, gdzie spotykamy drepczącego po wywianym niemal do trawy w kierunku przeciwnym samotnego skiturowca i skąd przez wyrwy w chmurach ukazuje nam się świat na zewnątrz otaczającej nas zalepy z wielką wieżą przekaźnika na Kralovej Holi, która jest celem tej naszej sylwestrowej przebieżki.
Na szczycie umiarkowana krzątanina ludzi i narciarzy podchodzących tu na widoki od strony Šumiaca. Ładujemy od razu do wejścia przytłaczającej budowli u stóp wieży przekaźnika. Udostępniony na schron dla turystów jako "núdzová miestnosť" ganek nasz, jest i legendarny grzejnik(na chodzie!). Oznaczamy teren tej klitki 3 x 3 m naszymi bambetlami i gościmy się jak u siebie, choć co kwadrans ktoś zmarznięty wpada do nas w odwiedziny, więc nudy nie ma. Z czasem łazików coraz mniej, ale dobija do nas sympatyczna parka z Rożnawy zdeklarowana zostać tu z nami na sylwestrową noc, tak więc jest nas czworo, czyli komplet. Wraz z zachodem słońca, ostatnim tego roku, grań Kralowej od południa zaczynają opływać gnane wiatrem fale morza chmur, które im słonko niżej nad linią horyzontu tym żywszymi barwami zaczyna się mienić.
Coś wspaniałego. Po jednej stronie panorama rozżarzonych Tatr od wschodu do zachodu, po drugiej gotujący się i przelewający przez granie kocioł fioletowo-pomarańczowych chmur. Dłonie poodmrażane od skakania nad aparatem, ale jak tu nie zabrać takich widoków do domu... Podniebne widowisko na pożegnanie starego roku bezdyskusyjnie wyczerpuje znamiona spektakularności...
Dzionek piękny, ale jak to na przełomie roku bywa - drażniąco krótki, więc do północy mamy kawał czasu, a w naszym ganku na Kralovej ten czas jakby się zatrzymał. Siedzimy, potem chowamy się w śpiworach, gadka szmatka, przyjdzie ktoś nie przyjdzie ?... Tak po dobranocce jakoś wpada do nas dwóch chłopaków z Revúcy, a właściwie to z namiotu rozbitego w wichurze na skałach poniżej... Szacun! Tych dwóch to Marian i Jano, z którymi zdążyliśmy przez te wolno płynące godziny się dobrze poznać. Jest nas już szóstka, więc robi się ciasnawo. Flaszki odpieczętowane rozwiązują języki, klaustrofobiczna atmosfera tej komicznie małej przestrzeni z wiatrem opierającym się o drzwi robi się wręcz domowa. Po 22 mamy kolejnych gości, po chwili następnych i następnych aż do stanu, kiedy odliczając sekundy przed noworocznym gongiem stoimy stłoczeni jak w tramwaju. Witaj 2013!!! Frakcja odważnych rozbiega się na zewnątrz po kopule szczytowej podziwiać "wybuchające" fajerwerkową fetą Poprad i inne podtatrzańskie dziedziny. W środku toastom i serdecznym uściskom nie ma końca, butelki szampana wędrują z ręki do ręki. Śpiewy prawie chóralne... "Nad Tatrou sa blyska" słowacka pieśń najważniejsza rozbrzmiewa na dwie dziesiątki gardeł. Pełen celebracji rozgardiasz w spartańskim anturażu szczytowej klitki trwa w noc, jedni przemarznięci zawijają do nas z powrotem szukając schronienia od diabelnego wiatru, inni znowu szykują się do długiej marszruty powrotnej w dolinę. Wspólne fotografie na pamiątkę, znamy się już prawie wszyscy niczym na łodzi podwodnej :))) Zabawa definitywnie kończy się jakoś grubo po 2giej, gdy z nieskrywanym żalem żegnamy Janka i Mariana, którzy nie dają się namówić na odpuszczenie sobie namiotowej ekstremy, gdy u nas przecież na tych trzech metrach tyleeee miejsca się zrobiło!
Noworoczne świtanie wita przepięknym słońcem. Banał kryształowego widoku kończy się jednak wraz z pierwszą próbą wyjścia za potrzebą i otwarcia drzwi. Wiatr nie pozwala, jakiś masakryczny opór stawiając! Zbieramy się powoli. Nasi Rożnawianie obdarowują nas jeszcze całym zapasem domowych kanapek, miło było, żegnamy się. Mimo zwalającego z nóg huraganu wracamy na grań, która nas tu wczoraj przywiodła, sceneria od wczorajszej diametralnie różna. Pierwszy dzień Nowego Roku to panoramy rozpromienionych górskich pasm dokoła i wiatr... południowo-wschodnie uderzenie w bok, od którego uwalniamy się po niemal trzech godzinach za kulminacją Bartkowej. Tak a propos to przewiane nery czuję do dzisiaj... Mijamy malowniczy krzyż na Zdiarskim siodle, a samo zejście do Pohoreli to już esencja sielanki w zachodzącym słońcu z feerią barw ponad doliną Hronu rozciągającą się u naszych stóp, to lubię. Z licznych prześwitów w lesie kadry doskonałe, przy których nie sposób się nie zatrzymać, nie usiaść na chwilę, by się w tej ciszy powpatrywać w kolorową przestrzeń... "Rusłan" Kuby czeka we wsi cały i zdrów, góra dół, Telgart Vernar, zaglądamy na tradycyjny kapuśniak i haluszki do "Furmanek", potem jeszcze poprawiny u Tomka z posiadówopogadanką, która przeciąga się nam do późnego wieczora... szkoda uciekać, bo i dokąd ?
Wnikający przez wentylacje auta smog Nowego Targu przypomina o smutnym powrocie do dolinnej rzeczywistości... ale to świeże doświadczenie tych miejsc i tych wszystkich ludzi, których tam, wysoko nad brzegiem morza chmur poznaliśmy rozjaśnia drogę w ten Nowy Rok, w którym tak sobie myślę i wszystkim nam życzę byśmy zawsze mieli dość czasu na to wszystko, co kochamy, co nas cieszy i rozwija, czym możemy dzielić się z tymi, których każdego dnia spotykamy na naszej życiowej drodze... Naprawdę, jeśli już mamy się gdzieś z czymś spieszyć to spieszmy się zauważać, szanować i kochać się wzajemnie... z czegoś mnie to bolesne piętno największej straty ubiegłej jesieni przeegzaminowało. Nie dajmy się zagonić światu, nie bądźmy głupimi kutasami i nie zapomnijmy w tym Nowym Roku jak żyć, by żyć aż tak i po prostu, by nie tylko od wielkiego święta, ale tu i teraz, zawsze mieć każdy dla każdego czas.
Z najserdeczniejszym, noworocznym pozdrowieniem dla Kuby, Janka, Mariana, Mariany, Lado i Tych Wszystkich, których przez swoje pamięciowe niechlujstwo imion nie pomnę, a których osoby zachowam w najlepszym wspomnieniu fantastycznych chwil przeżytych wspólnie na wietrznej Kralovej. Co byśmy zdrowi byli i za rok w niemniej efektownych okolicznościach przyrody mogli świętować radosne starego i nowego roku spotkanie, trzymajcie się!
Tomek
Na dniach podrzucę tu jakiś filmik z imprezy z przyległościami...
Do zobaczenia, usłyszenia i przeczytania już w 2013 Wszystkim!
Przywitajcież Go godnie...! :)
Wesołych Świąt!
więcej...
2012-12-17
Najlepsze życzenia atmosfery wspaniałych, rodzinnych, wesołych świąt Bożego Narodzenia
drogim kompanom wspólnych wędrówek górami dolinami, szlakami mijającego sezonu przewodnickiego,
tym, których w kończącym się roku los postawił na mojej drodze gdzieś tam, w stronach bliskich czy dalekich,
wszystkim, którzy wpadają tu choćby czasem zajrzeć, Wszystkim Wam samej radości na ten wyjątkowy czas.
Tomekwięcej...
Poza życzeniami dziękuję wszystkim Wam, dobrym ludziom, których poznałem przez udział w Summitpost, dziękuję za pamięć i wsparcie w niedawnych chwilachnajtrudniejszych. Utwierdziliście mnie w wierze w niezniszczalne człowieczeństwo
i udowodniliście zarazem jak bardzo pożytecznym i użytecznym medium w sferze przekazywania pozytywnych emocji,
bądź dobrych słów, co pomagają powstać z kolan może być ta sieć. Internet, tylko i aż. Jesteście wielcy.
Że wspomnę tutaj o Cedar znad jeziora Tahoe, Roberto, Silviii, Jacku, Timie, Vidzie, Larrym, Chadzie, Kathy i innych, dobrych ludziach. Dziękuję.
Cedar! Roberto! Wracajcie! Radosnych Świąt!
komentarze:dodaj
Wieczorem pod Rysami. Latający spodek nad Tatrami lata wysoko.
więcej...
2012-12-08
Poroztocki, niedzielny wyskok na Rysy od południa miast naszych życzeń co do wieczornej scenerii wyścielających okoliczne doliny mórz mgieł miał nam do zaoferowania klasyczną panoramę oczekujących nadejścia prawdziwej zimy późnolistopadowych gór. Słonecznie w ciągu dnia i pusto na podejściu, w okolic skutych lodem Żabich Stawków napotkaliśmy tylko drucha chatara ze schroniska powyżej, żałował, ale właśnie zamknął i schodzi... Sama Chata pod Rysami niczym nie śmigana funkiel nówka połyskuje w słońcu rozpoczynając nowe życie, szkoda, że zamknięte. Ten wielki, nowy, zielony, sławny już piec to coś, czego trzeba dotknąć. Poniżej trochę wylanego lodu na klamrach, zachody pod Ciężkim w stronę Kogutka już zawiane śniegiem. Waga wita nas huraganem. Tajemniczy, samotny ślad schodzi przez nawis w otchłań Ciężkiej, Kuba ucieka do góry, na szczyt w pogoni za słońcem, ja zaczynam pstrykać... więcej...
Na południe horyzont zamyka gotujące się morze chmur przelewających się przez grań Niżnich, bliżej na tym pięknym tle
w kontraście do jaskrawości słonecznej poświaty, niebo rysują ostre sylwety Kopy Popradzkiej i Baszt z Szatanem, na samym dole Mordor... Tuż obok okrywająca się właśnie królewską purpurą Wysoka, dalej Gerlach przez skalne wrota grzbietów podziwiany, cały w złocie. Za odbijającą wycie szalejącego wiatru granią, ku wschodowi spoglądając: ostatni dotyk zachodzącego słońca ogrzewa wierzchołek piramidy Kołowego i potężną kopułę Lodowych szczytów prześlizgując się jeszcze przez chwilę po szarpanych graniach Świstowego, Grota i Dzikiej Turni. Pierwsze całkiem gasną Bielskie, po przeciwnej stronie, mocno pochylony Krywań też wyraźnie przysypia. Noc już od dolin nadciąga, gdy na niebo wpełza jasny księżyc,
a pędzona dzikim wiatrem z północy, przepoczwarzająca się bezustannie w locie, zdumiewająco samotna, średnich rozmiarów soczewkowata chmura przecina pośpiesznie ów widnokrąg niczym jakiś kosmiczny latający spodek.
Latający spodek między księżycowym niebem a Tatrami...
Żywot pięknej chwili krótki, zapada noc. Pod powiekami wciąż frunie przez przestworza. Pstryknięte.
Szklana pułapka i dobre duchy Nowego. Hawrań story. To już 6 lat.
więcej...
2012-11-30
Pamięć o tej jednej nocy ciemnej pod Hawraniem wciąż całkiem dobrze sie trzyma i z wraz końcem każdego kolejnego listopada powraca do mnie we wszystkich szczegółach, pozostając w horyzoncie mojego, raczej wyzutego z ambicji bycia sportowcem eXtremalnym górskiego życia epizodem najbardziej dojmującym, najwyraźniej nieprzelicytowanym wciąż przez żadne przykre, a nawet bolesne wpadki i wypadki późniejszej łazęgi po rozmaitych górach, lasach i dolinach, których to los przecież nie zwykł mi nigdy szczędzić.
Na tę mało imponującą, ale mocno osobistą odpustową okazję, zdań dopowiedzenia z sednem czy bez sedna kilka. więcej...
Długiej, listopadowej nocy ostatniej 2006 roku, tej właśnie nocy pamiętnej pod szczytem Hawrania zapoznałem raz i na raz
z bliska być może wszystkie odcienie ciemności i samotności, wystawiony na znęcającą się i nad mózgownicą i resztą ciała próbę ognia, test cierpliwości trwania w obliczu własnego całkowitego nieprzygotowania do wcale poważnej wyrypki i nieoczekiwanej zasadzki autorstwa szklanych gór i nagłego załamania pogody. Sprowokowane głupią rutyną i lekceważeniem niesprzyjających okoliczności Tatry odpłaciły mi wtedy pięknym za nadobne, kopniakiem, z którego naukę w obliczu każdego wyjścia w góry tudzież nieznany, dziki teren bez perspektywy oparcia w zdobyczach cywilizacji staram się wyciągać do dziś
i chyba w sumie lepiej niż gorzej to wychodzi, bo póki co zawsze się jakoś na te cztery łapy spada...
Wtedy, tam wysoko, w zapadających ciemnościach, od chwili, gdy stojąc pod północnym uskokiem skalnego wierzchołka dotarło do mnie, że nie mam już możliwości bezpiecznego odwrotu drogą północnego podejścia czekało mnie 17 godzin dreptania przez mieszającą w głowie i kuszącą tylko złą podpowiedzią ucieczki na skróty - lodowatą pustkę z przemykającą obojętnie tuż obok rogacizną, 17 godzin chybotliwego lunatykowania góra dół w letnim ubraniu, bez wody, bez światła, bez prawie wszystkiego, co by się akurat przydać mogło... 17 godzin to na plecy to na gębę, zasypiając w mroźnej wichurze albo trzęsąc się nad krawędzią czarnej otchłani, zeszklonego lodem skalnego progu w akompaniamencie lawin lecących gdzieś pod Nowym, tą samą górą, która wygrażając mi wpierw grzmotami śnieżnych obrywów, kilka zimnych godzin później wysłała mi naprzeciw forpocztę zjaw mglistych, dobrych duchów grani szczęśliwego powrotu, wskazujących szansę zejścia
w Koperszady, gdzieś tam. 17 godzin wiary i szczypania się w policzek, czy aby to wszystko dzieje się naprawdę,
z wmawianym sobie zacięciem ku zachowaniu resztek rozsądku wbrew omamom ze zmęczenia i wychłodzenia, nie chcące się skończyć godzin siedemnaście aż do porannego happyendu w zapłakanej mżawką, martwej i ponurej jak nigdy Jaworzynie. Ktoś przejeżdżający kazał wsiadać, parę chwil potem wylądowałem na krzyżówce w Jurgowie, a potem było jak było...
Jakimś cudem ocalony, jedyny obrazek widoku owego zmierzchu sprzed sześciu lat, wykopany przypadkowo z domowych odmętów, powyżej.
Dystans tych sześciu lat, z całym bajzlem tego wszystkiego, co zdążyło mi się pózniej w życiu przytrafić tylko utwierdza mnie w przekonaniu o wyjątkowości tamtych, późnojesiennych wypadków pod nigdy więcej nie niepozornym dla mnie Hawraniem. Tamtej nocy, swą ostatnią kartę zapisała historia ponad dziesięciu lat, wspaniałego, nie waham się użyć tu tego słowa - romantycznego odkrywania Tatr, życia nimi i patrzenia na nie ciągle oczami dziecka wypatrującego w tajemnicy gór tego lepszego świata. Śnieżna wiosna, pełne nowych szczytów lato, Nierozjebywalni ze Staroleśnej, Pośrednia, rejterada spod Czarnego, koleby, wrześniowy raj Jaworowej i niekończąca się, ciepła i słoneczna jesień 2006 roku. Ostatni, ostatni taki sezon. Nigdy potem Słońce Cubryny nie wzeszło już tak wysoko...
komentarze:dodaj
Na koniec sezonu. Roztoka 2012
więcej...
2012-11-28
Jeśli koniec sezonu turystycznego to rzecz najzupełniej względna, to koniec sezonu przewodnickiego dla tych zrzeszonych
i tych wszystkich "sympatyzujących" z Kołem Przewodników Tatrzańskich im. Maciej Sieczki z Krakowa bezwzględnie równa się tradycji uświęconej zwyczajem wspólnego, podsumowującego mijający przewodnicki rok spotkania w Tatrach, od lat niezmiennie w ostatni weekend listopada, jak zawsze pod gościnnym dachem schroniska w Starej Roztoce. Poranne, sobotnie, szkoleniowe wyjście do Strążysk z dyrektorem TPN Pawłem Skawińskim(m.in. perspektywy i najbliższe plany aktywności TPN w kwestiach modernizacji i racjonalizacji infrastruktury rejonu Łysa Polana - Palenica Białczańska) i tradycyjne uroczyste złożenie wieńców z okolicznościowymi wspomnieniami przy grobie patrona na Pęksowym Brzyzku poprzedziły więcej...
bogato rozśpiewany i zgodnie z tą samą linią tradycji nieskromnie zakrapiany program głównej, wieczornej imprezy w samej Roztoce, przy watrze, przy księżycu ponad białczańskim lasem... Spotkanie tegoroczne obeszło się niestety bez blachowania, uświetniła je natomiast zupełnie sympatyczna ceremonia wręczenia klubowej nagrody "Tatrzańskiego Mnicha" przyznawanej za wybitne osiągnięcia na polu najszerzej pojmowanej twórczości z górami, z Tatrami związanej. Oryginalną statuetką towarzystwo uhonorowało tym razem ogrom pracy twórczej, odwagę i bezkompromisowość w dążeniu do prawdy, prawdy choćby najtrudniejszej... znanego, zakopiańskiego pisarza i dziennikarza Wojciecha Szatkowskiego autora głośnej
i szeroko dyskutowanej w mijającym roku książki "Goralenvolk - Historia zdrady" - dzieła monumentalnego, odsłaniającego na nowo genezę i kulisy wzbudzającego wciąż tak wiele emocji, trudnego i często przemilczanego wątku kolaboracji górali podhalańskich z hitlerowskim okupantem w czasie II wojny światowej pod szyldem idei "Goralenvolk" właśnie. "Sieczkowe wyróznienie" tegoroczny laureat odebrał z rąk zwycięzcy plebiscytu ubiegłorocznego - dyrektora TPN Pawła Skawińskiego, który razem z delegacją TOPRowską w osobach Adama Maraska, Romana Szadkowskiego i innych zaproszonych gości bawił z przewodnikami w Roztoce do późna, hen w noc, którą wypełniły hulanki, dalsze kolorowe degustacje i długa posiadówa
w czasie, której udało nam się, całkiem już rozanielonym z miejsca odlecieć w ...zawsze zdumiewającą zmysły bieszczadzką przestrzeń i za tą euforyczną wspólną wojaż nieskrępowanej wyobraźni wielkie dzięki z najlepszymi pozdrowieniami dla Wojtka i Moniki.
Niedzielny poranek wstał brutalnie szybko, łagodniejąc odrobinę za palenickim szlabanem, gdzie całą ferajnę, udającą się na też tradycyjne poprawiny roztockie przy ognisku na Rusince pożegnałem, witając jednocześnie, miesięcy naście niewidzianego, dobrego druha irlandzkich ekscesów niegdysiejszych Kubę, którego "Rusłanem" następnie dotoczyliśmy się do witającego pełnym słońcem późnojesiennego przedpołudnia Szczyrbskiego, by w atmosferze wspomnień i scenerii czekających już tylko zimy zrudziałych Tatr ruszyć w stronę Rysów, polując na wieczorne morza chmur w dolinach u stóp...
Łeb ciężki, mocno wczorajszy zelżał chyba dopiero w huraganie nad Wagą. Był potem i księżyc i wyszynk poza czasem,
były P... i widok święty na wyłączność i długa rozmowa w drodze powrotnej, kojący lek na cały, przygniatający ciężar
historii tego miesiąca, na listopadowych Tatr pożegnanie.
Listopadową nocą szedłem... Mrok i ból, zakole Jaurujoki, szósty dzień lapońskiego wyobcowania od wszystkiego, nadzieja na drugi brzeg, coraz bliżej niczego, stalowe niebo podpiera łokcie o wymarłe wrzosowiska, roni łzę. Telefon. Słyszę twój głos jakbym stał pomiędzy dwoma światami, nie do wiary, trzymaj się! Król bagien rzuca spojrzenie, odchodzi. Keskipakat, zanurzam się w mokrą, zimną czerń... Gwiazdy gasną, kurtyna tajgi opada, kontur znika, moczary bez końca, brnę...
Na azymut, na wiarę, deszcz przesłania blade światło czołówki, pot miesza się z mżawką i dzikim błotem, upadam w brunatny torf i wstaję, gdzie jesteś do cholery!? daj znak... wolna przestrzeń, skraj lasu majaczy, blisko czy daleko, byle jak, byle tam, tonę, pełznę, gdzie jesteś kurwa... iść ciągle iść, póki sił... rozdroże, brama... jesteś... zawieszona w bezkształtnej ciemności, zagubiona - odnaleziona, Manto-oja ...moja, w samym sercu bagien krainy przycupnęłaś. Woda, światło, ciepło, myśl o domu, ocalenie, najdłuższej listopadowej nocy życia naiwnie beztroskiego wspomnienie... więcej...
sprzed roku do dnia niemal dokładnie, którym - wciąż nie dowierzam temu co piszę - nie zdążę się już z Tobą podzielić...
Byłeś, gdy to się zaczęło i czekałeś tutaj na koniec każdej mojej historii. Ty, niestrudzony latarnik, zapach i smak dobrych czasów, szczęśliwego powrotu. O tak, kochałem tu wracać, tu, gdzie zawsze byłeś, zawsze... Dobre czasy, stare kąty
i miejsca wokół najbliższe, wszędzie pełno Ciebie. Cisza. Ta listopadowa noc, noc bez brzasku. 6:27, dzwonek telefonu wyrywa ze snu, wyrywa serce. Zimny, obojętny korytarz na trzecim piętrze, okno na południe, widok twój ostatni. Cisza. Mieliśmy przecież spotkać się po śniadaniu, przecież miało być dobrze! Bez pożegnania, tak nagle, odszedłeś.
Pusty kąt, miejsce przy stole, pantofle, koc, buty, zegarek, nikt już w oknie nie stoi, nie czeka, zgasło światło, cisza.
Patrzeć w niebo, marzyć o rzeczach niemożliwych, usłyszeć głos, zobaczyć znak, uwierzyć... Gdzieś, tam musi być lepiej.
Do zobaczenia. Dzięki za wszystko Tato, mój Tato... Cześć!
Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko to, co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie, że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego
Nie bądź pewny, że czas masz, bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się nie umierać
kochamy wciąż za mało i stale za późno
Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny
Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą
Jan Twardowski
komentarze:dodaj
Obnoga. Było sobie takie miejsce...
więcej...
2012-11-05
Mało co, tak jak listopadowa melancholia zamiatającego stare liście ponurego, wietrznego przedzimia w atmosferze snujących się płasko mgieł i schyłku sezonu, mało który czas w roku tak sprzyja tęsknym retrospekcjom...
Są takie miejsca, także poza domem rodzinnym, do których ustawiczne powracanie myślą i wędrówką staje się wręcz składową ludzkiej tożsamości. Bezpieczny azyl i spokojna przystań pośród największego życiowego sztormu, cudownie nierzeczywisty kawałek świata, gdzie nic nie musisz, gdzie pośpiech miasta nigdy nie istniał, gdzie każda spędzona chwila jest złotem. Są takie miejsca i moje miejsca, które nie raz przemkną w ciągu słów pisanych na tej stronie wciąż jakoś szczęśliwie trwają, czesto na przekór pseudoplanistyce dyktowanej powszechnym imperatywem bezmyślnej "innowacji", wciąż żyją swoim naturalnie ustalonym biegiem spraw. więcej...
Miejsce, o którym tu i teraz wspominam swoją szczęśliwą kartę już zapisało w sercach wielu włóczykijów, bieszczadzkich łazików - przechodząc do historii, na półkę z najlepszymi wspomnieniami równe pięć lat temu.
Odpowiadając niejako na echo własnych, niedawnych fińskich wspomnień z przykrością stwierdzić mogę jedynie, że Laponia jest dla nas Polaków za wielka, mentalnie do niej ciągle nie dorośliśmy. Brak wzajemnego zaufania równa się zawsze bezsensownej destrukcji, a marzenie pozostaje tylko marzeniem ...oby nie na zawsze. Stać nas na więcej?
I obyś miał zawsze dokąd wracać z radością.
komentarze:dodaj
Non omnis moriar. Słońce Cubryny nie zachodzi nigdy.
więcej...
2012-11-02
Na ten Dzień Zaduszny.
Ku pamięci wszystkich Tych, których górskie marzenia zaprowadziły na Niebieską Grań wpis ten dedykuję.
Ku pamięci Tej, którą tęskny sen o Hawraniu powiódł słoneczną prerią pachnących słońcem traw ponad Szczęśliwych Powrotów Doliną poza krawędź życia, ku obietnicywiecznego spokoju, hen pod niebem, tamtego pięknego październikowego dnia... Milcząca opowieść, której mimowolnym świadkiem się stałem, a wystawiona niegdyś i tu
na życiową próbę wyobraźnia, bodźcem ugodzona, samoistnie zrekonstruowała mi przebieg dramatu.
Gdybym tylko wiedział. Z tysiąca pytań, każde kolejne góry skwitują ciszą zaklętą...więcej...
Wasze marzenia żyją i trwać będą w duszach bratnich, na przekór piętnu doczesności wciąż ku górom
swe oczy wznoszących.
A światłość wiekuista niechaj Wam świeci.
komentarze:dodaj
Złoty wiek. All in good time.
więcej...
2012-10-26
Przypadek czy siła wyższa nie wiem, ale zrządzenie losu karkołomne, że najgorszy moment mojego dotychczasowego życia poprzedziły jedne z absolutnie najpiękniejszych dni na przeciąg wielu lat wstecz...Słowa te piszę parę tygodni później niż data pod nagłówkiem tego wpisu mogłaby sugerować. Najwspanialszy październikowy czas jaki pamiętam, bez krzty pośpiechu, bez zobowiązań, hulaj dusza, co wpadnie w oko i pod kopułę to jazda! Znad Dunaju przez - dosłownie unurzane w szalonej palecie barw, buzującej słońcem jesieni z marzeń wyjętej - kolejne pasma Karpat Słowacji z wyskokami w Raj i na Kralową Holę aż po bajkowe uwieńczenie wagabundy w tej przystani pod Muraniem, co w trwaniu poza czasem nieustannie się doskonali. Łapszankowe wschody i zachody, Spisz i Jaworzyna wyśniona, wytęskniona, właśnie taka, na dalekim marginesie całej tej zjebanej filozofii kopniętego butem złośliwego demiurga mrowiska i szczurzego kołowrotka, bez zmian, na cyklicznym odcinku przygotowań do zimy, która już dwukrotnie tej jesieni zdążyła postraszyć w Tatrach... więcej...
Żywe cudo okopane w oblężeniu. Nie będąc faktycznie stąd, dusza wyrywa się chcąc tutejszą być. Dziś wyjedziesz, jutro czarna dziura w głowie zionie... Wspomnienie czasu, co nie ucieka, zagadki każdego, ciemnego już poranka, bezruchu południa, co nic nie łączy niczego nie dzieląc, wieczornych spotkań z ludźmi przypadkowo zawsze nieprzypadkowymi, z setką Horca na dobranoc i ze śpiącą Osturnią ukrytą we mgle za górami, gdzie tylko knajpa się budzi i już na wejściu zbeszta cię kawą po turecku... z dygocącą z zimna cygańską zgrają czekającą na pierwszy autobus żałośnie bladym świtem na poboczu drogi w Rakusach czy gdzieś tam, z pijaną ferajną do góry kołami ponad Sumiacem, co jej prosta droga zbyt krętą się nagle zrobiła, z z kapuśniakiem wszechczasów pod Jaskinią zawsze po drodze, z tuzinem klisz i epizodów, których następstwo dobrze znasz, a na które zawsze czekasz z taką frajdą w sercu, w czasie dotykalnego schyłku, pośród ostatnich podrygów ciepłego sezonu między zaglądającymi coraz częściej w doliny mglistymi zwiastunami zmiany pory roku...
Za dużo, za ckliwie ? Gdybym tego naprawdę tak nie przeżywał to bym i epitetem tak nie sypał.
Wschodem Słowacji i Łemkowszczyzną wzdłuż Karpat, Podoliniec, Lubowla, Bardejów, Świdnik wreszcie Dukla, do domu.
Ogród wrażeń niespodzianych. Naddunajskie spotkania. Dead Can Dance w Budapeszcie.
więcej...
2012-10-23
No tej niespodzianki to bym sobie nie fundnął, gdyby nie poniedziałkowy Teleekspres i gadka tamże jakoby tego samego wieczoru jeszcze Dead Can Dance dawali koncert w Kongresowej... Kopara mi opadła i głupio się zwyczajnie zrobiło.
W szczycie amoku z cmokaniem nad ich najnowszą produkcją ("Opium") takie gapiostwo! Rękę z nocnika wyciągałem szybko wytropiwszy w sieci ostatnie(w skali całego europejskiego tournee DCD!) wejściówki na koncert w Budapeszcie dnia następnego. Przedłużające się leniwe oczekiwanie na jesienną Jaworzynę raptem czekaniem być przestało, wszystkie pieczenie na jednym ogniu stanęły, za kółkiem w stronę słońca, na południe i paręnaście godzin później melduje się już pod Laszlo Pappem więcej...
w stolicy Węgier. Jazda ? zabawa... najlepsze czasy samochodowego rejsu na Daleką Północ i z powrotem z lata 2010 od razu się przypomniały. Kurtuazyjny wypad na dworcowego gyrosa i browara pod Keleti, klimaty rodem z przedwojennej Lodomerii, strasznie lubię te okolice. Mijam tuzin ciemnych zaułków i zarastające pokrzywą bramy podupadłego nieco stadionu Puskasa parujące jeszcze świeżym, kibicowskim moczem. Dopiero co wczoraj Madziarzy puknęli tu w ładnym styluTurka 3:1. Hala fajna, miejsce niezłe, światła gasną. Młodociany support wydobywa feerię niesamowitych dźwięków z czegoś, czego nigdy nie posądziłbym o możliwość bycia instrumentem muzycznym, zaczyna się! Wieczorny szoł "Umarłych" z każdym kolejnym numerem wchodzi na wyższy level wtajemniczenia, ekscytacja przerasta oczekiwania.
To teatr. Gerrard, Perry i spółka naprawdę dają radę, sztuka, nie tam żadne udawanie, wokal ostry niczym sztylet przeszywający, idioglossia bajka! Instrumentarium: muzyka świata w wydaniu ichniejszym, autorskim, czyli wyobrażalnie najlepszym. Pytanie co by było gdyby ten spektakl robić z orkiestrą symfoniczną ? Koniec świata chyba. Magiczny, klasyczny Rakim i etnosolówki Brendana. Popisowe "The Host of Seraphim" Lisy z dreszczami biegającymi po plecach czy wprost miażdżące wykonanie "Sanvean", nie wspominając o majestatycznym "Return of the she-king" odśpiewanym na ...trzeci bis, odsłuchanym na baczność z chyba nawet kręcącą się łzą w oku i jednocześnie jakimś przerażeniem w środku, że to już koniec, że zaraz definitywnie zejdą ze sceny i zalegnie cisza. Wrażenie nokautujące nadspodziewanie. Szokującą doniosłością tchnąca, tak skromna i anielska zarazem, sceniczna kreacja Lisy Gerrard tutaj przywodzi mi swoją siłą na myśl tylko niegdysiejszą aurę frontmeńskiej figury Gahana z dawnych bardzo czasów World Violation Tour, jakaś nieokreślona, tak uderzająca duma, bezpośrednio zupełnie nieporównywalna, a owe podobieństwo udaje mi się tylko po odarciu postaci obojga artystów z tak różnych kontekstów stylów muzycznych w jakich przez lata zdążyli się zakorzenić i jakie szczęśliwie nadal z takim polotem reprezentują. Treść, co formę przerasta. Mnóstwo Polaków przyjechało specjalnie. Wszystko to gra we mnie jeszcze noc całą. Dnia następnego, co taki obiecujący pogodowo się dźwignął wyjechałem za rogatki miasta, by pod Szentendre zabrać czekającego już na mnie Petera, dobrego drucha karpackich opowieści, co 1,5 roku wcześniej podjął mnie, wracającego wtedy z wiosennego wypadu w Prokletije piękną gościną. Fantastyczny, pażdziernikowy dzień wypełniła nam wagabunda po atrakacjach Zakola Dunaju, na którą złożyły się piesza wycieczka z Dömös na wierzchołek Prédikálószka, najwyższej góry w okolicy z genialną panoramą na Zakole Dunaju, masyw Börzsöny i Góry Wyszehradzie i Pilis. Karpaty już dawno zdążyły pożółknąć, gdy tutaj tymczasem wciąż zielono. Na górkę wdrapaliśmy się malowniczą, upstrzoną powulkanicznymi ostańcami grańką o tradycyjnie, jak to tutaj dla przybysza bezsensownie brzmiącej nazwie "Vadálló-kövek", stanowiącej krawędź dawnej kaldery wulkanu. Przeplatane posiadówami popołudnie strawiliśmy dalej wjazdem wysoko na zamek w Wyszehradzie i przebieżce po Szentendre, którego uliczek, po 14 latach, jakie minęły od wycieczki z liceum zupełnie nie mogłem skojarzyć. Rozstaliśmy się na parkingu tuż przed Mostem Małgorzaty, Peter żonkoś świeżo upieczony, więc obowiązki wzywają, ja natomiast ruszyłem w Budapeszt nocą. Skupiające cały ruch turystyczny, naddunajskie dzielnice i złociste iluminacje architektonicznych perełek tego miasta zrobiły na mnie znów, po latach, spore wrażenie. Na spanie pojechałem przez ciemne, bukowe lasy wzgórz Pilis i Dobogókő do samego Esztergom. Poranne zwiedzanie znowu w pełnym słońcu i naddunajskiej bryzie. Katedra przytłacza ogromem, a podzamcze wydaje się być superklimatyczne, fajnie by było kiedyś chwilę dłużej posiedzieć. Z drugiej, słowackiej dziś strony, za długim mostem Marii Walerii od Štúrova, czyli dawnych, osławionych bitwami Párkánów ostrzyhomskie wzgórze prezentuje się jeszcze bardziej imponująco, mając być może w założeniu wzbudzać odpowiedni respekt wśród tych, nadciągających w różnych celach z Północy. Śniadanko i ruszam dalej. Dumny Sobieski w szarży na rumaku przemyka mi w bocznej szybie, znad Dunaju nad Ipolę, Zwoleń i dalej hajże na przełęcze, Jaworzyna czeka!
Przewodnik tatrzański. Na Kresach Rzeczpospolitej.
2012-10-03
Okazja do wyjazdu na Ukrainę w ten ostatni wrześniowy weekend wpadła mi w ręce zupełnie niespodziewanie, znienacka sprezentowana przez dobrych ludzi. Przypadek nad wyraz miły, bo i wrażenia jak i towarzystwo podróży doskonałe. Do tego pogodowy szczęśliwy traf, mój dobry kompan ostatnio... zabrał się z nami w drogę na przekór złowieszczej prognozie, więc czegóż oczekiwać więcej... Klimat przepełnionych duchem historii chwały i upadku miejsc potęgi Polski niegdysiejszej - pełen romantyzm w rustykalnym anturażu ukraińskiego zadupia tchnącego wprost uwodzącą umysł mglistą melancholią
i zawieszeniem w czasie, magicznym zastojem ubocza, o który w rodzimej okolicy czy nawet w Bieszczadach coraz trudniej. Od Podhorców po Chocim i Krzemieniec, od Kamieńca Podolskiego po Żółkiew. Zamki, fortece, pałace widma na szczytach samotnych wzgórz, więcej...
wspomnienie bogactwa czy wręcz pychy... Atmosfera historycznego pogranicza kultur i mitycznego już przedmurza... Wschodnia serdeczność, rozgardiasz i cudowny naturalizm. Kolorowa, słoneczna jesień z podmuchami wiatru
nad zakolami szerokiej wstęgi Dniestru i uroczyskami Zbrucza niosącego ciepło Południa gdzieś znad żyznych wyżyn Mołdawii... z całą literacką legendarnością tych miejsc zaklętą w zdumiewająco pięknym, nieskończonym, stepowym horyzoncie przestrzeni Podola...
Z pozdrowieniem dla Janka Sawczaka ze Lwowa za świetny czas i kawał dobrej roboty!
Co nieco kresowych obrazków do obejrzenia w galerii pod linkiem poniżej.
Sierpniowa fala upałów zagląda wysoko w Tatry, hen pod granie, rozprawiając się z najtrwalszymi śladami ostatniej, śnieżnej zimy. Białe jęzory wyleżysk znikają jeden po drugim z najskrytszych zakamarków górnych pięter Kaczej i Ciężkiej. Po lipcowym żeglowaniu w kwiatach Tomanowej, w turniach czeka zalany słońcem pejzaż gór półpustynnych niczym gdzieś na Synaju. Ustalony spokój Białej Wody w sezonowym kontraście z gęstym jak nigdy morskoocznym tłumem, wszystko do czasu. Pan Wrzesień, malarz najpiękniejszych tatrzańskich marzeń u progu, z paletą barw wszelakich za pazuchą, z obietnicą pokoju królestwa lasu, równowagi i ciszy... Ze wschodu czy z zachodu zawita ? więcej...
Słoneczną, pełną pozdrowień i niskich ukłonów pocztówkę z Tatr posyłam dzisiaj tak dobrze wspominanej przeze mnie ekipie z Lasek Wielkich na Pałukach, od której to gorące lato się zaczęło... zawsze wesołej Fanny z kolorową Tomanową i tańcem chmur na Zaworach w tle oraz Trzem Sercom Walecznym ze smaganych wiatrami Wyżyn Szkocji, których pogoda ducha, pasja i ambicja zdobywania szczytów tak bardzo mi zaimponowały, wreszcie Kubie i Wojtkowi,
w których ciekawość odkrywania tych małych, wielkich gór ciągle płonie tak żywym blaskiem.
Wszystkim Wam serdeczne dzięki za wspólną wedrówkę i wasze towarzystwo w tym nie najweselszym dla mnie czasie. Do zobaczenia!
Trzecią, letnią odsłonę lapońskich wędrówek kończył tygodniowy epilog na Wyspach Najpiękniejszych. Po autentycznych emocjach parogodzinnego dojazdu, który co poniektórym nie dał usiedzieć na miejscu trafiła mi się miejscówka zawieszona nad samym widokówkowym fiordem w Reine. Szczęśliwy powrót po dwóch latach, by nacieszyć oczy zawsze nienasycone scenerią tego niewiarygodnego kawałka świata, miejsca spotkania się skalistych, liźniętych zielenią, strzelistych gór ze stalowym odcieniem przestworu oceanu w połączeniu z błękitem nieba. Bajka z definicji choć w przypadku tej mojej wizyty to przyznaję, że mogło być znacznie ciekawiej, gdyby nie kaprysy dalekopółnocnego lata, na które zawsze można liczyć więcej...
i w obliczu których całą swą aktywność skupiłem wokół Reine i Moskenes, na Helvetestinden z Vindstad z trawersami ponad złocistymi plażami Bunesfjordu i na wypad na punkt widokowy nad Rambergiem po prostu pogody nie starczyło.
Dość powiedzieć, że w przeddzień powrotu mało nie odfrunąłem na śpiąco z całym tym moim ustrojstwem do morza, żagle w dół! Nie to żebym jakoś głośno narzekał, ale apetyty były większe...
Na Lofotach tradycyjnie całe mnóstwo Niemców i... Polaków, tak turystów jak i stałych już... mieszkańców, którzy na dobrze mi znaną, irlandzką modłę "kolonizują" juz i ten cudowny zakątek na skraju świata. Swojskie klimaty prawie że... tylko ceny czegokolwiek szybko otrzeźwiają przypominając, że do domu daleko!
Z targanego wiatrem warkocza najpiękniejszych Wysp Północy zachodniego krańca najlepsze pozdrowienia dla poznanych na lofockiej drogi poboczu Ani Adamczyk i Jaśka Meli w mam nadzieję szczęśliwie kontynuowanej, a może i już zakończonej wagabundzie drogami i bezdrożami Skandynawii oraz dla Chrisa z Konstanz za dopełnienie uksrzydlającej impresji chwil ponad otchłanią z kobiercem Lofotów po horyzont fantastyczną pogawędką na szczycie. Szerokiej drogi!
Specjalne podziękowania dla Franka Rune Johansena, tak za okazaną obcemu życzliwość i pomocną dłoń w drodze
powrotnej jak również superpozytywną rozmowę na dopełnienie samych dobrych wspomnień o ludziach Dalekiej Północy!
Hen, gdzie bije śnieżny dzwon... Dzień Rosomaka nad Singi. Laponia, Szwecja.
2012-08-20
Hen, gdzie śnieżny bije dzwon, gdzie srebrzystymi zakolami Singi rozbłyska,
tam światłem wieczoru, co nigdy nie zmierzcha, mgnieniem wiosny tysięczne stado zdąża,
tam dwóch braci, wietrznej tundry postrachu lodowy dom się kryje, tajemność północna
w darze chwili poranka, lapońskiej dzikości czar, co nigdy nie pryska...
Z kart dziennika pokładowego... więcej...
Pierwszy dzień sierpnia zastał mnie wędrującego martwym, skalistym fieldem, śliskimi jarami i bulami, mijając z tuzin jezior w niemal ciągłej mżawce i prawie na azymut wobec śladów lichej ścieżynki dających się ledwo odnaleźć. Celem było wrócić w okolice, którymi przebiega trakt Kungsleden, by móc kontynuować marsz w nieco bardziej cywilizowanych okolicznościach dalej na północ. Czas był wręcz przygnębiająco ponury, bez dwóch zdań ciemniejszy niż poprzednia noc nad błyszczącymi, dającymi wytchnienie wodami Kaisejaure. Koło piątej po południu doczłapałem się wreszcie na szerokie pola trawiastej przełęczy, z których oczom ukazały się nareszcie pełne majestatu w swej przestrzenności widoki ku wschodowi to na grupę "dymiących" szczytów masywu Kebnekaise to na rozciągającą się pod stopami niezmierzoną, pociętą wstęgami strumieni zieloną prerię doliny Neasketvaggi z maleńkimi punkcikami drewnianych chatek stacji Singi gdzieś nad rozlewiskami na dalekim horyzoncie. Żeby nie było za fajnie razem ze mną nad to piękne miejsce przywlekły swe cielska niskie, bure chmury fundując rzęsistą ulewę... Trzeba odczekać. Żadnego naturalnego okapu, trochę pokląłem pod nosem i bezbronny usadowiłem się tuż nad stromym progiem doliny i właśnie wtedy, gdzieś z tej szarości, spomiędzy kurtyny kropel, hen w dole zauważyłem ruch... pięciu, dziesięciu, stu, niezliczonego mrowia!... reniferów przemierzających swe letnie pastwiska, widowisko niczym z najwspanialszych westernowych kadrów przemarszu bizonów z "Tańczącego
z Wilkami"... zamarłem z wrażenia, nie było widać początku i końca tej chmary zwierząt! Deszcz rychło przebrzmiał, słońce zaczęło rozpraszać chmury, pojawił się błękit, a całą dolinę rozpromieniła nadcągająca światłość, przerywana cieniem dwóch wyniosłych, raczej obłych sylwet, bliźniaczych, centkowanych śnieżnymi polami bezimiennych gór - "dzwonów", wielkiego
i małego, jakimi to wyobraźnia zdążyła natychmiast je ochrzcić. Zrobiło się tak pięknie, że zarzucając plany dalszej drogi do Singi postanowiłem na ten wieczór, co nigdy nie zmierzcha i kolejną białą noc stać się cześcią owej zachwycającej scenerii. Poplątawszy się jeszcze wokół grani, zajrzawszy do sąsiedniej doliny z wielkim i głośnym wodospadem i napotkawszy zaskoczoną wałęsającym się w tym pustkowiiu intruzem forpocztę tysięcznego stada rogaczy, które właśnie zmieniały miejsce popasu, zszedłem odrobinę niżej na przyjaźnie wyglądający trawiasty taras ponad głównym ciągiem doliny, gdzie rozbiłem się biwakiem. Noc, a raczej ów czas nocą zwany, latem na Dalekiej Północy z nocą jaką znamy mający niewiele wspólnego minął spokojnie. Nic mnie nie zwiało z tego mojego upłazu, ze dwa razy tylko wybudziło ze snu jakieś stękanie z zewnątrz... wyglądając na chwilę... stado renów opływało mój skrawek zbocza schodząc z powrotem w dolinę...
Z rana tradycyjnie polało, ale i wypogodziło się na tyle szybko, że po 10tej zbierałem się do wyjścia. Reny zniknęły, wokół zalegała cisza, słonko na niebie, ale wiatr zza przełęczy, z zachodu zwiastował już zmianę na gorsze, ruszyłem więc w zakosy ku dnu doliny, nic prostszego, dzień zapowiadał się banalnie, kto by pomyślał, że tylko przez kwadrans...
Leniwe zbijanie wysokości krok po kroku w jednej chwili i nagle przerwał widok, który niczym alarm bombowy powalił mnie na ziemię do pozycji zapewniającej jaki taki kamuflaż. Mając wciąż na rzut beretem za plecami swój nocny trawnik, na młace ze starym, kawałem śniegu tuż poniżej, a wprost przede mną zabawiały się wesoło dwa futrzane, konkretnej wielkości psa i charakterystycznego kształtu stworzenia! Nie potrafiłem opanować ekscytacji ni uwierzyć swemu szczęściu i na raz przypomniałem sobie o nigdy nieużywanej kamerce, gdzieś na dnie plecaka. Ręce się trzęsą, ale kręcę... ROSOMAKI!!! Wielkie, nie waham się tak tego nazwać - marzenie poznania jednej z największych przyrodniczych tajemnic Arktyki
i północnych skrajów Ziemi właśnie spełnia się na moich oczach, coś fantastycznego! Zwierzaki zdawały się nic sobie nie robić z mojej obecności, nie wspominając o tak bliskim, nocnym sąsiedztwie przecież... tylko dalej w najlepsze zajmowały się sobą fikając koziołki i okładając się breją z nawianego tu zimą grubego, śnieżnego płata, którego powierzchnia tworzyła strop dla jamy wydrążonej weń od spodu wzdłuż będącej im domem. Jaśniejsza pręga na ozdobę gęstego brunatnego futra na bokach, wspaniała, gruba kita z tyłu i te niezwykłe ni to psie, ni to wilcze ni niedźwiedzie pyski. Zaryzykowałem zbliżenie się jeszcze o kilka kroków, ukryty za trawiastą bulą. Nie mając pojęcia jak zareagują na więcej się nie odważyłem.
Tak też podziwiałem igraszki władców Śnieżnych Dzwonów doliny przez jakieś trzy kwadranse, by potem cicho i dyskretnie wycofać się, obchodząc rosomaczą siedzibę z dala i kontynuować dalej swą wędrówkę ku Singi, rozemocjonowany
i szczęśliwy z tego niesamowitego, porannego spotkania...
Nota encyklopedyczna opisująca rosomaka vel Gulo gulo zwanego też w krajach języka niemieckiego "wszystkożerem"
("Der Vielfraß") jest pełna ciekawostek... "Ze względu na wygląd uważany przez wieki za bliskiego krewniaka psów lub niedźwiedzi. W wielu regionach świata niesłusznie uważany za zwierzę bardzo agresywne, wręcz krwiożercze..."
Samotnik, niezwykle mobilny i trudny do obserwowania. Największa łasica(!) świata, mimo życia w dalekopółnocnej strefie klimatycznej zimą nie śpi, doskonale pływa i wspina się po drzewach i skałach. "Wszystkożerny – zjada głównie padlinę,
ale zimą, gdy nie ma tyle pożywienia co latem, atakuje nawet duże ssaki, jak jelenie, łosie czy renifery, które dogania
w wytrwałym, wielokilometrowym biegu po śniegu(...) Rosomak charakteryzuje się dużą siłą, odwagą, zręcznością
i nieustępliwością – notowano wiele przypadków konfrontacji rosomaka walczącego o mięsny łup ze znacznie większymi i silniejszymi drapieżnikami jak baribal, puma,
a nawet wataha wilków. Młode, niedoświadczone rosomaki czasami giną w trakcie takich walk, ale dorosłe osobniki zwykle wychodzą z nich zwycięsko(!)."
Wedle niektórych, dyskusyjnych źródeł rosomaki występowały niegdyś, wieki temu, na terenach północno-wschodniej Polski.
"Jest prawdopodobnie najsłabiej poznanym gatunkiem spośród dużych drapieżników lądowych."
Z pozdrowieniami dla kobiecej załogi Svenska Turistföreningen - sierpniowych gospodarzy w Singi nad Kungsleden!
Krótkie i nieco "roztrzęsione" wideo ze spotkania z lapońskimi rosomakami poniżej /dostępne w youtube'owym HD/.
Surowy, jałowy, niekształtny... odmieniane we wszystkich przypadkach to epitety najczęściej chyba używane na określenie nieokrzesanej krajobrazoprzestrzeni, którą ostatnio wędrowałem w ramach trzeciej tegorocznej lapońskiej eskapady - tym razem w szwedzką, górską część krainy, która od pewnego czasu tak absorbuje moją uwagę. więcej...
Arktyczne lato niczym nasze przedwiośnie to jeden, wielki pogodowy figiel. Dorzucając do tego górski klimat, sezonową plagę komarów i naprawdę nieskromne dystanse do pokonania z całym dobytkiem na plecach, wszystko to równać się może tylko superżmudnej marszrucie...Taką też i było przejście wyżyn i tajgotundry na odcinku od tonącego w głębokich odcieniach zieleni tajgi Kvikkjokk na południu do nadjeziornej stacji Saltoluokta i dalej od przeglądającego się w kryształowej tafli wód Akkajaure Ritsem po arcyponure akurat Abisko na północy, gdzie skarlałe brzozy właśnie zaczęły wypuszczać pąki... Schizofreniczne góry i doliny zmysłowej recepcji tych księżycowych, ale tylko z pozoru martwych pustaci, których to surowe, świeżo uwolnione ze śnieżnych okowów oblicze tak utrudniało mi zrozumienie piękna ich dziewiczości to składowa całego tego mojego wędrowania ku horyzontom zawieszonym w niezrozumiałej i nieprzyswajalnej nicości. Jako istocie ewidentnie i z przyrodzenia "karpatolubnej" doprawdy nie było mi łatwo zaakceptować owego przymusu smakowania goryczy arktycznej estetyki w takim nadmiarze i o ile momentami bywało to wręcz bolesnym doświadczeniem to dziś nie mam już najmniejszych wątpliwości jak bardzo oczyszczającym umysł zarazem i jeśli zwykłem wspominać zawsze o psychologicznych profitach ze świadomie reżyserowanego co czas jakiś epizodu poczucia bycia człowiekiem bezdomnym, to rozgrywanie własnych słabości w chłodzie nieznajdującej oparcia w zagłuszających atrakcjach bodźców zewnętrznych samotności okazuje się dawać niezwykłe wręcz efekty w diagnozowaniu poziomu własnej małości, próżności i cywilizacyjnego skundlenia zakotwiczonego w prostackich, bezwartościowych przyzwyczajeniach i pustych, zniewalających nawykach. Słońce znad Kaisejaure szóstego bodaj dnia marszu było mi pierwszym napotkanym przyjacielem, który dźwignął mnie nie tylko z fizycznego upadku(konkretna gleba na mokrej kładce na bagnach zaliczona, stłuczone żebra ciągle czuję...), który przechylił szalę słusznej jak się potem okazało decyzji o ominięciu Kebnekaise, ale też rozproszył w jednej chwili wszelkie mroki wątpliwości dotyczących aktualnego położenia, postawy i perspektyw. Komary w Aktse pożerały żywcem. Pierwszą sierpniową, białą - jak wszystkie - noc pośród tysiąca reniferów ukoronowało poranne spotkanie z parą rosomaków, których wesołej zabawy nie odważyłem się przerywać... chwila jak marzenie, o którym wspominam w osobnym artykule na stronie. Z dojazdami to całej peregrynacji po szwedzkiej stronie wyszło dwa tygodnie, a pozostałą resztę czasu w poszukiwaniu widoków bardziej spektakularnych strawiłem na wytęsknionych Lofotach. Co się udało to szczęśliwie - mimo przypadków mniej i bardziej trafnych - dotrzeć na czas do Evenes po przeciwnej stronie wód fiordu, nad którym rozłożył się Narwik, skąd miałem lot powrotny do domu (w Szwecji całą turę rozpoczynałem po lądowaniu w zupełnie sympatycznej, nadbałtyckiej Lulei). Co się nie udało i czego trochę żal, bo ów etap w założeniu wyjazdu miał być jego esencją i kulminacją to wejście
w głąb Doliny Rapy(Rapadalen) w Sarku, co wynikło z przyczyn już wspomnianych na wstępie jak również zwyczajnego, czasowego niedoszacowania planu względem wymagań terenowej rzeczywistości i chyba też podsumowując niezbyt imponującej w tych dniach własnej kondycji psychofizycznej... no, ale kiedy pustka pustkę spotyka...
Wyjazd potwerdził, że na samotne, długie wyrypy w nieznane, które niegdyś tak sobie upodobałem potrzebuję już znacznie więcej motywacji niż kiedyś, sama cisza i admiracja świata wokół przestają wystarczać, a tym, co zwłaszcza ostatnio cieszy najbardziej i co jak podejrzewam może być też jakąś pochodną przewodnictwa jest spotkanie drugiego człowieka na szlaku
i współprzeżywanie z nim doświadczenia bycia w drodze. Laponiada nie olimpiada i zamiast celebry samego faktu kolejnej udanej, dalekiej wagabundy największą satysfakcję sprawi mi daj Boże zwycięska refleksja nad złośliwymi pokusami fenomenu "marzenia o wolności" i co za tym idzie dotrzymanie podjętych - sam wobec siebie - zobowiązań.
Lapońskich opowieści trylogię, od jesieni do jesieni, niniejszym uważam za zamkniętą.
P.S.
Najserdeczniejsze pozdrowienia dla Basi z Uniwersytetu w Umeå i dla dzielnej Birki z podziękowaniem za przemiłe spotkanie i rozmowę rozjaśniającą tamten pochmurny dzień pod Sälką!
100 000 x Lodowy.pl i tyleż razy stokrotne DZIĘKUJĘ!
więcej...
2012-08-09
Kilka tygodni temu licznik kliknięć Lodowy.pl przekroczył liczbę 100 000, fakt conajmniej symboliczny w niedługich przecież dziejach owej witryny(pierwsza, mocno kadłubowa wersja zaistniała w sieci w lutym 2011), o którym dzisiaj z radością informuję!
Poza tokiem wydarzeń - nazwijmy je - bieżących, o których staram się z mniejszą lub większą regularnością donosić, stronę czeka szereg zmian i koniecznych uzupełnień tak w formie jaki i substancji merytorycznej, gdzie choćby dział OFERTA wzbogaci się o zupełnie nową zawartość pozostającą obecnie w fazie dynamicznych "terenowych" przygotowań.
Nowości opublikuję po zamknięciu sezonu jesienią. więcej...
Za wszelkie uwagi odnośnie funkcjonalności i użytkowości tego miejsca w sieci bardzo Wam wszystkim dziękuję i proszę o więcej.
Wszystkich Gości, Czytelników i Przyjaciół Lodowy.pl najserdeczniej pozdrawiam i zapraszam do korespondencji!
Tomek
komentarze:dodaj
Przyjedź, zobacz i odkryj PODKARPACKIE!
więcej...
2012-06-07
No nareszcie...
Emanujący pozytywną energią, zachęcający, może nawei i trochę intrygujący, z odpowiednio dobranym "targetem"
widowni i czasem premiery... Profesjonalnie i bez ckliwej żenady ni zadęcia zrobiony - to wszystko, czym mam przyjemność
podsumować swoją ocenę jeszcze ciepłego, najnowszego filmu-spotu promującego moje rodzinne Podkarpacie.
Bez czepialstwa o detale - dobra robota!!! więcej...
Z radością donoszę, że tradycyjny "kubeł pomyj", urzędowo i bez pudła rezerwowany dla kolejnych kosztownych, a więcej
niż marnych w efekcie działań promocyjnych leżących w zakresie obowiązków odpowiednich decydentów tym razem zamieniam na laurkę z życzeniami dalszych sukcesów i osobnymi gratulacjami dla TVP Rzeszów za świetnie trzymający klimat
filmowy spot o Dukli "Bramie Karpat" oraz dla Lasów Państwowych za cykl reportaży(to raczej nie nowość tego sezonu)
zapraszających na Podkarpacie i w Bieszczady z komentarzami Edwarda Marszałka emitowanych ostatnimi czasy na kanale
Planete+.
Ludzie Dobrej Roboty łączcie się! ...a wy, turyści poszukujący wciąż miejsca na urlop przestańcie się wahać.
Zielone Podkarpacie z Bieszczadami i wielkim, szerokim "nie tylko" czeka na odkrycie, czeka na WAS!
Lodowy.pl zaprasza.
komentarze:dodaj
Lodowy vs Hawrań
więcej...
Summitpost.org. Sytuacja raczej niecodzienna, bratobójczy pojedynek Lodowego z Hawraniem(vel Hawranią kłaniając się
nisko purystom etymologii tatrzańskiej...) - widoków, kadrów dwóch podwieczora kwietniowego jednego, w codziennym
plebiscycie "photo of the Day" "planety" SP - dla tego drugiego, dla tej drugiej - góry mniejszej, ale jakże charakternej!
...bielskiej "twin sister", zwierciadła przygód i spotkań niezapomnianych... i choć wiele się hen tam pod tą "białą górą"
wydarzyło to jakby nie patrzeć niebawem cała dekada minie od tej, jedynej chwili, gdy stanąłem na Hawraniowym wierzchołku, w ramach nagrody pocieszenia po Muraniu... Biały Kieł czeka wciąż...
komentarze:dodaj
Hallowed ground. Na rogu Jaworzyńskiej i Jurgowskiej...
więcej...
2012-05-04
''Old friends meet on the edge of town
Sharing conversation, hoping things´ll soon get better
While their children meet, got the world at their feet
Not knowing what´s around the corner
Are we living for an uncertain future?''*
Z pozdrowieniem dla niestrudzonych poszukiwaczy narciarskiej przygody i wyznawców firnów majowych: Krisa, Hansa i Freney'a...
Z podziękowaniem za ostatnie wieczorne posiadówy o smaku najlepszych wspomnień zakątków magicznych i uchylenie drzwi tajemnicy miejsca, które znałem dotąd jedynie z opowieści niesamowitych, miejsca na rogu Jaworzyńskiego Świata, najlepszego świata, jaki znam.
Do następnego razu w leśnej przystani pod Białą Górą!
Dni lśniącej bieli podszczytowych półek u kopuły skalnego gmachu, granitowej katedry rysującego spiskotatrzańskie niebo Lodowego już policzone. Wielkie niedopowiedzienie jaworzyńskiego widoku najpiękniejszego przedzierzga się z milczącego, zimnego zaklęcia w żarzący się purpurą spektakl świateł i cieni pośród cielsk podniebnych ostańców, ponad ferią ciepłych żółci i coraz mniej szarej zieleni kojącą blizny szalonych wiatrów ostatniego stulecia ścielące się jak długa i szeroka tatrzańska knieja wrót Jaworowej, sto pięćdziesiątego ósmego być może już słońca zachodu nad polaną-zgodnym domem dni przeszłych i przyszłych, chwalebnych, nad wszystkie skarby świata. Chwilo trwaj!
"Zamieszkałem w lesie zwabiony między innymi myślą, że będę miał czas i sposobność obserwować nadejście wiosny.
Z czasem lodowa tafla upodabnia się do plastra miodu, w który mogę na spacerze wbijać obcasy. Mgły, deszcze i cieplejsze
słońce stopniowo topią śnieg; dni stają się wyraźnie dłuższe; stwierdzam, że nie będę musiał gromadzić więcej chrustu,
albowiem już po zimie i nie trzeba dużo palić. Czujnie wyglądam pierwszych oznak wiosny, okazji, aby posłuchać świergotu
nadlatującego ptaka albo pisku wiewiórki czikari, której zapasy już się chyba wyczerpały, obserwuję, jak świstak ryzykuje
wyjście ze swojej zimowej kryjówki(...) Lód na stawach topnieje szybko, trawa na zboczach wybucha płomieniem niby
wiosenny ogień - jak gdyby ziemia promieniowała wewnętrznym ciepłem, aby pozdrowić nim powracające słońce;
jej płomień nie błyska żółtością, lecz zielenią; symbol wiecznej młodości, źdźbło trawy, niczym długa, zielona wstążka
wystrzela z darniny i wije się ku latu; powstrzymuje ją co prawda mróz, aliści ona niebawem znowu pospieszy naprzód,
zbrojna we włócznię z zeszłorocznego siana, pod którą kryje się nowe życie. Strumyki śpiewają wiośnie kolędy i radosnepieśni na głosy(...).Jeden drobny deszczyk i trawa przybiera soczysty odcień głębokiej zieleni. Podobnie wraz z przypływemweselszych myśli rozjaśniają nam się perspektywy. Pędzilibyśmy szczęśliwy żywot, gdybyśmy zawsze żyli teraźniejszością
i cieszyli wszystkim, co nam się przydarza, tak jak trawa, która przyznaje, że wpływ na nią mają nawet najmniejsze kropelkirosy, gdybyśmy nie marnowali czasu na pokutę za niewykorzystane w przeszłości okazje, co nazywamy naszym obowiązkiem.Marudzimy jeszcze pośród zimy, podczas gdy oto już wiosna. W piękny wiosenny poranek wybacza się wszystkie ludzkiegrzechy. Taki dzień kładzie kres występkom. W rozpalonym słońcu zapiekły grzesznik nawrócić się może wnet.
Dzięki własnej odzyskanej niewinności dostrzegamy niewinność bliźnich."
Henry D. Thoreau, "Walden, czyli życie w lesie" - r.XVII "Wiosna"
"O jutrze masz wiedzieć jedynie to, że Opatrzność Boża wstanie dla ciebie wcześniej niż słońce."
Lacordaire
Niech wasze domy zajaśnieją wiosennym słońcem!
Wesołego Świętowania Nocy Wielkiej i Jutrzenki Radosnej Wszystkim Wam życzę
Tomek
komentarze:dodaj
Przestrzeń woła! Złotej Rzeki skarby zaklęte, ślad zaginiony. Zima w Laponii. Ivalo - Lemmenjoki - Inari ski tour.
więcej...
2012-04-05
Opisać dzień z życia w lesie... niech i zabrzmi to pretensjonalnie, ale to wyzwanie przekraczające ciągle gibkość mojego pióra czy lotność myśli transcendentnej. Jak bowiem ubrać w reprezentatywne słowa tak nieskażoną prostotę pożytkowania czasu i jakim to tekstem, pozbawionym przesadnej wzniosłości oddać cały magnetyzm spartańskości bytu unurzanego w niemal bezgranicznej dziczy? Bytu, który czytając znaki przyrody, nieustannie uczy się jej prawideł i wchodząc w coraz ściślejszą symbiozę z dominującym nad nim naturalnym otoczeniem odkrywa nieznaną ludziom przemysłowym przestrzeń satysfakcji z życia jako takiego, nową kartę prawdy o sobie samym i ogrom sensu z bycia tu i teraz - częścią świata wolną od podcinających skrzydła dogmatów i konwenansów socjoinżynierii tworzonej dla ludzkich mas. więcej...
Samotność w wielkim lesie w środku mroźnej zimy, lesie zastygłym śniegiem i lodem to dla umysłu człowieka z miasta dojmująco ostre doświadczenie kolejnej fazy wtajemniczenia relacji z naturą charakteryzującej się jałową estetyką doznań zmysłowych i często bolesnym wręcz zbieraniem cięgów za przywleczoną tu z przeoranych nizin nonszalancję w grze o codzienne przetrwanie - tej samej gospodarce płynącego czasu, w którym "lowił ryby" i aktywności, perypetii jakie przeżywał Thoreau nad Waldenem - opisanej w niezrównanej literackiej apoteozie życia wolnego, życia uczciwego na kartach jego najgłośniejszego dzieła. Wędrówka przez zimową pustkę po horyzont to szerokie otwarcie okien na przewietrzenie pękającego w szwach zbytecznej wiedzy i bezużytecznych złudzeń umysłu. Nagromadzone w natłoku cywilizacji hałasu emocje witają niekończącą się żadnym zamknięciem przestrzeń pretensją i nerwowym szarpaniem się w poszukiwaniu wyrazistych bodźców - bezskutecznie.
Żadnych fajerwerków do perceptualnej zabawy tutaj nie znajdziecie.
Oto na zawsze ofiaruję ci absolut ciszy mąconej tylko pieśnią wiatru pośród bezkresu spowitych zimą leśnych wzgórz i uśpionych w lodowej formie rzecznych wstęg.
Znajdź w sobie pokorę, żaden pośpiech tutaj nie istnieje. Nagrodą niech będzie ci dach nad głową i ciepło trzaskającego w piecu ognia skrytej w sercu kniei chaty, o której marzyłeś. Zostaw za sobą wszystko co było i o czym pamiętać nie musisz. Wyznacz azymut i ruszaj, naprzód w dal! hen!
Zimowy wyjazd do Laponii fińskiej na całą drugą połowę marca był dla mnie oczywistym następstwem odkrycia i fascynacji "chatkowym życiem" w tajdze u schyłku jesieni roku ubiegłego na pogranicznych pustaciach okolic parku Urho Kekkonena na północnym wschodzie. Pierwotny spontan postanowił przepoczwarzyć się dość programową eksplorację wycinka Dalekiej Północy. Nowy plan po ociosaniu go z nadmiaru nierealnych w warunkach arktycznej zimy fanaberii zakładał trawers terenów na zachód od Ivalo, tajgi na styku obszaru dziczy Hammastunturi i doliny największej rzeki tych okolic - Ivalojoki z dalszą kontynuacją ku wzgórzom nad Lemmenjoki i powrotem ku terenom jakkolwiek zamieszkałym szerokim łukiem via Njurgulahti aż do Inari na północy. Od razu powiem, że plan w przybliżeniu dał się zrealizować z koniecznymi za sprawą warunków pogodowych i śniegowych "uproszczeniami" trasy na przecięciu drogi 955(Kittilä - Inari) i dojściu nad Lemmenjoki z pominięciem chat w górnym biegu rzeki -
na korzyść zwiedzania okolic samego Inari, czego wcześniej nie zakładałem.
W Ivalo wylądowałem wieczorem, w czwartek 15 marca. Pełnia zimy, monstrualne hałdy zgarniętego śnegu przed lotniskowym terminalem i rozbiegający się wkoło w nieskrywanym podnieceniu Japończycy... fotka z neonem w krainie świętego Mikołaja przecież musi być... Leśny biwak w głębokiej zaspie pod namiotem nieopodal minął bezstresowo, noc była wietrzna i raczej odwilżowa. Po leniwej pobudce dnia następnego zacząłem kreślić narciarski ślad kierując się na zachód ku ostatnim zabudowaniom Tolonen i zakolom szerszej niż się spodziewałem Ivalojoki. Skuta lodem rzeka naznaczona śladem skuterów śnieżnych była mi szlakiem, którym sunąłem na nartach przez następnych kilka dni wobec faktu, że jakakolwiek próba pójścia leśnymi przełajami na śladówkach kończyła się zagipsowaniem w śniegu po pas. Pierwsza noc nad rzeką zastała mnie na gęsto zarosłym młodnikami cyplu, gdzie obok jakiegoś zabitego dechami nawiedzonego domu trafiła mi się otwarta leśna sauna... Po kilku godzinach żmudnej wędrówki dnia następnego czekała na mnie stara, bajkowa Louhioja, w której na powitanie wybiegła mi wyrwana z poobiedniej drzemki mysz wybałuszając ciekawsko oczy na to kogo tu w tą zimę licho przyniosło. Rzeka i las lśniły zachodzącym, złocistym słońcem... c.d.n.
Lodowy.pl poleca: "Die Mitte" - Gdzie ten Środek? Karpackie echa w filmie Stanisława Muchy I
więcej...
2012-03-14
Za chwil parę minie 8 lat od kiedy jako kraj na powrót staliśmy się częścią tej lepszej Europy. Aspiracje pokoleń naszych rodziców i dziadków doczekały się wreszcie spełnienia: najbliższy świat niemal bez granic, początek krętej acz pełnej nadziei na sukces i mityczne "lepsze jutro" drogi zrzucania okowów społeczno-ekonomicznych absurdów ufundowanych półwieczem systemowej patologii... Cały ten czas przeplatanki wzlotów i kryzysów w ramach Europy coraz szerzej i ściślej zjednoczonej to też cała czasoprzestrzeń głośnego, ale raczej średniotwórczego dyskursu w temacie czym ta jednocząca się na różnych poziomach Europa ma się stać docelowo i czy wreszcie jesteśmy zdolni zdefiniować coś tak fundamentalnego dla futurystycznej wizji "Wspólnej Europy" jak "tożsamość europejska" jednako rozumiana przez Szweda, Polaka, Niemca czy Portugalczyka. Pomimo usilnych napinań niezliczonych, czujących misjonarskiego ducha wierszokletów chyba niewiele zaryzykuję twierdząc, że żadnej zgodności w kwestii ustalenia kryteriów kulturowych jakiejś uniwersalnej identyfikacji paneuropejskiej ponad nacjonalizmami na dzisiaj nie osiągnęliśmy...
Niedookreśloność problemu dotyczącego kontynentu było nie było określanego mianem "starego" może zaskakiwać i co więcej owo wielkie niedopowiedzenie Europejskości z gruntu filozoficznej dysputy daje się sprawnie ekstrapolować na obserwowalną i jak najbardziej dotykalną i mierzalną rzeczywistość geograficzną! Nawiązując bliżej flagowej tematyki Lodowego wspomnieć wystarczy o sporach w wytyczaniu linii granicznej między Europą a Azją w rejonie łańcucha gór Kaukazu, które zaowocowały poważnym podważeniem tradycyjnie ugruntowanego statusu alpejskiego Mont Blanc(4,807m) jako najwyższej góry Europy "w starciu" z wyrosłym wyżej na Wschodzie rywalem do tego samego tytułu w postaci postwulkanicznego Elbrusa(5,642). Słowo "poważny" w krainie umowności doprawdy nie musi stawiać nikogo na baczność,
a tzw. spory uniwersyteckie znacznie zyskują na żywotności przeniesione w świat empirii, gdzie ciekawość odkrywcy zaspokajana jest w ciągłym procesie poznania,
od szczegółu do ogółu, od dowodu do dowodu, z miejsca na miejsce w odkrywczej, kształcącej wędrówce chociażby...
W taką romantyczną podróż do ... Środka Europy, który okazuje się kolejnym efemerycznym aspektem Europejskości zaprasza nas polski reżyser dokumentalista tworzący od lat głównie w Niemczech, a przez to często zupełnie nieznany polskiej widowni - Stanisław Mucha (nota biograficzna w Wikipedii póki co tylko po niemiecku...)
Jego "Die Mitte" z 2004 r. to obraz pełnej pasji poznania wojaży przez rozległą połać kontynentu od Górnej Austrii przez Słowację, ukraińskie Zakarpacie, Wielkopolskę aż po leśne Podlasie i dalej po Wileńszczyznę - podróż, której motywem przewodnim jest znalezienie odpowiedzi na banalne z pozoru pytanie "Gdzie ten Środek? Gdzie jest Środek Europy? Czy to tutaj? Czy to u Was?" Wędruje z nami oko kamery - niczym oko dziecka, oko nad wyraz szeroko otwarte i rejestrujące wszystko bez żadnych oczekiwań wstępnych, zaskakiwane wielowątkowością i kolorytem spotkań z ludźmi wielu języków, przestrzeni odwiecznej transgresji tak bliskich i tak dalekich stron świata czterech. Nie afiszujący się wyskokami na pierwszy plan komentator zdarzeń, twórca we własnej osobie zachowując konieczne minimum uporu w dążeniu do celu, objawia się niczym postronny obserwator nieznanych mu dotąd zjawisk, przybysz z innego świata, w którym budzi się coraz większa ochota, by drążyć temat, by zrobić krok dalej. Nad całą tą idylliczną odyseją, a niekiedy wręcz humoreską, pełną soczystej zieleni i atmosfery wiejskiego lata unosi się niczym przydrożny pył - duch krainy zwanej Europą Środkową, tą samą, opiewaną przez ojców jej mitu najnowszego jak Kundera, Stasiuk czy Andruchowycz...
Co by filmu tutaj nie opowiedzieć, a tylko go zapowiedzieć...Trawers poznawczy obszaru aspirującego do miana "serca Europy" zwyczajnie nie mógłby się obyć bez wątku górskiego. To przecież wstęga Łuku Karpat tworzy od wieków centralny krwioobieg wymiany kulturowej ludów Środka i stąd też nieprzypadkowo ekipa "Die Mitte" dociera w okolice ukraińskiego Rachowa, między połoninnym Świdowcem a wyniosłą Czarnohorą, gdzie Biała z Czarną Cisą się spotyka - doświadczając miękkiego zderzenia z multikulturowością niezadekretowaną ni wystawioną na cukierkową sprzedaż, naturalną jak od zawsze dziurawy gościniec i zerwany przez wielką wodę most, którego drugi czy trzeci już rok nie ma komu odbudować. Rozgardiasz, który Człowiekowi Zachodu groziłby urwaniem głowy, a który tutaj wyzwala w ludziach nowe pokłady pomysłowości, praktycyzmu i pogody ducha w codziennym siłowaniu się z tym, co nieprzewidywalne z dala od źródeł przenikającej serca próżnymi marzeniami telewizyjnej papki. Szklanka do połowy pełna, jakoś to będzie i ta rozbrajająca względność poczucia upływającego czasu, która niczego nie zaburza, bo i co ma tutaj zakłocać ?... gdy naturalny porządek rzeczy łącznie z kaprysami górskiej pogody i instytucjonalnym zapominalstwem, by nie rzec po zachodniemu "niedbalstwem"... przyjęto w tych stronach za układ powszechnie obowiązujący nad odhumanizowaną siermięgą ordnungu.
No i szlusss, co by sprawy nie przegadać.
Lodowy Grafoman zaprasza do wyruszenia w poszukiwaniu nie zawsze jak się okazuje złotego Środka.
Cały film (82,5 min.) obejrzycie klikając link poniżej, dobrej zabawy!
Karpackie echa słychać, widać i doskonale czuć w innych filmowych utworach Muchy, składających się na już coś więcej niżeli trylogia fascynującej opowieści o Europie Środka.
Słowacki koniec świata, Vychod najprawdziwszych Vychodniarów, odpryski Łemkowszczyzny, klasyka zadupia, południowy skłon Karpat, Medzilaborce i Mikova - miejsce pochodzenia króla pop-artu Andy'ego Warhola. Dociekliwy autor szuka materialnych i niematerialnych śladów pamięci o artyście wśród miejscowych, nie zważając na lokalne tabu... Fantastyczny naturyzm przeprowadzanych ad hoc wywiadów z tubylcami.
Kontrowersyjny ze względu na prowokacyjny motyw inicjujący działania Reżysera dokument o Romach zamieszkujących słowackie Podtatrze. O tej stronie Spisza i okolic w kolorowych przewodnikach wiele nie przeczytacie... Naprawdę warto.
Z podziękowaniem dla Kuby Błasiaka z Kęt za ten i wszystkie inne absolutnie godne uwagi namiary w sieci!
P.S. II
Wątek owego czasu "zawsze dowolnego" osobiście odebrałem jako więcej niż miłą reminiscencję z własnych przygód w okolicy karpackiego środka Europy, rejterady z pierwszego wypadu w Alpy Rodniańskie przez zalewane katastrofalną falą powodziową Zakarpacie końcem lipca 2008 roku, kiedy to w nadspodziewanie wrednych okolicznościach czas bynajmniej nie był mi obojętny... Zmykałem ile sił okazjami przez góry, by przemoczony do ostatnich majtek po przejściu granicznego mostu na Cisie i barejowskich przypadkach z uciekającym autobusem w środku nocy wylądować na spaniu pokotem u... dróżniczki na kolejowej rampie w Sołotwyno. Tak moja gospodyni jak i lokalny element szukający sobie o poranku miejsca wokół okolicznych mordowni otwierających swe podwoje ku mojemu największemu zdumeniu posługiwali się biegle wymiennie węgierskim, rumuńskim i ukraińskim między sobą, a zapytani o aktualnie obowiązującą godzinę spoglądnąwszy na zegarek każdy odpowiadał co innego, śmiejąc się pod nosem z mojego zagubienia w meandrach tuzina stref czasowych... Obślizły klekot zwany dalekobieżną marszrutką, o której by nie wyjechał zawsze jest na czas... i wszyscy zadowoleni :) Esencja pogranicza, środek Europy!
Co było dalej, a działo się zaręczam niemało wyduszę z siebie kiedyś przy okazji szerszych dywagacji o Karpatii, po drodze życie dopisze pewnie do tej czy tamtej opowiastki nowe karty.
P.S. III
Wpisy opatrzone wstępem "Lodowy.pl poleca" bedą co czas jakiś wypływać między aktualnościami na stronie.
Subiektywizm prezentowanych recenzji niech będzie dla Czytelnika szanownego zastrzeżeniem równie oczywistym co wolny związek przedmiotu, o jakim owe rozprawki traktują, z przewodnią tematyką strony, wszelką chronologią
czy wartościującymi klasyfikacjami fukncjonującymi gdziekolwiek w przestrzeni słowa pisanego.
Lodowy.pl poleca: "Die Mitte" - Gdzie ten Środek? Karpackie echa w filmie Stanisława Muchy II
więcej...
2012-03-13
No i szlusss, co by sprawy nie przegadać.
Lodowy Grafoman zaprasza do wyruszenia w poszukiwaniu nie zawsze jak się okazuje złotego Środka.
Cały film (82,5 min.) obejrzycie klikając link poniżej, dobrej zabawy!
Karpackie echa słychać, widać i doskonale czuć w innych filmowych utworach Muchy, składających się na już coś więcej niżeli trylogia fascynującej opowieści o Europie Środka.
Słowacki koniec świata, Vychod najprawdziwszych Vychodniarów, odpryski Łemkowszczyzny, klasyka zadupia, południowy skłon Karpat, Medzilaborce i Mikova - miejsce pochodzenia króla pop-artu Andy'ego Warhola. Dociekliwy autor szuka materialnych i niematerialnych śladów pamięci o artyście wśród miejscowych, nie zważając na lokalne tabu... Fantastyczny naturyzm przeprowadzanych ad hoc wywiadów z tubylcami.
Kontrowersyjny ze względu na prowokacyjny motyw inicjujący działania Reżysera dokument o Romach zamieszkujących słowackie Podtatrze. O tej stronie Spisza i okolic w kolorowych przewodnikach wiele nie przeczytacie... Naprawdę warto.
Z podziękowaniem dla Kuby Błasiaka z Kęt za ten i wszystkie inne absolutnie godne uwagi namiary w sieci!
P.S. II
Wątek owego czasu "zawsze dowolnego" osobiście odebrałem jako więcej niż miłą reminiscencję z własnych przygód w okolicy karpackiego środka Europy, rejterady z pierwszego wypadu w Alpy Rodniańskie przez zalewane katastrofalną falą powodziową Zakarpacie końcem lipca 2008 roku, kiedy to w nadspodziewanie wrednych okolicznościach czas bynajmniej nie był mi obojętny... Zmykałem ile sił okazjami przez góry, by przemoczony do ostatnich majtek po przejściu granicznego mostu na Cisie i barejowskich przypadkach z uciekającym autobusem w środku nocy wylądować na spaniu pokotem u... dróżniczki na kolejowej rampie w Sołotwyno. Tak moja gospodyni jak i lokalny element szukający sobie o poranku miejsca wokół okolicznych mordowni otwierających swe podwoje ku mojemu największemu zdumeniu posługiwali się biegle wymiennie węgierskim, rumuńskim i ukraińskim między sobą, a zapytani o aktualnie obowiązującą godzinę spoglądnąwszy na zegarek każdy odpowiadał co innego, śmiejąc się pod nosem z mojego zagubienia w meandrach tuzina stref czasowych... Obślizły klekot zwany dalekobieżną marszrutką, o której by nie wyjechał zawsze jest na czas... i wszyscy zadowoleni :) Esencja pogranicza, środek Europy!
Co było dalej, a działo się zaręczam niemało wyduszę z siebie kiedyś przy okazji szerszych dywagacji o Karpatii, po drodze życie dopisze pewnie do tej czy tamtej opowiastki nowe karty.
P.S. III
Wpisy opatrzone wstępem "Lodowy.pl poleca" bedą co czas jakiś wypływać między aktualnościami na stronie.
Subiektywizm prezentowanych recenzji niech będzie dla Czytelnika szanownego zastrzeżeniem równie oczywistym co wolny związek przedmiotu, o jakim owe rozprawki traktują, z przewodnią tematyką strony, wszelką chronologią
czy wartościującymi klasyfikacjami fukncjonującymi gdziekolwiek w przestrzeni słowa pisanego.
komentarze:dodaj
Biesy spod Czerteży chcą spać... Marcowe śladówki w Bieszczadach.
więcej...
2012-03-09
Wszystkim chyba ulżyło. Arktyczny luty przeszedł do historii! Początek marca to pierwszy powiew wiosny na bezśnieżnych już nizinach, gdy tymczasem za Leskiem i Ustrzykami przywitał mnie niemal nienaruszony ostatnimi odwilżami zimowy krajobraz. Góry, doliny, lasy i połoniny... wszystko wokół w głębokim uśpieniu pogrążone, kontrast niesamowity!
Idylla nowej Koliby na Przysłupie, zachód słońca na Caryńskiej z tatrzańską zjawą na koniec dnia... Bacówka po latach znowu cała dla mnie i lodowy świat targanych wiatrem Rawek z mroźnym biwakiem na Przełęczy pod Czerteżą... śnieżną aleją, wilczym tropem ku Rabiej Skale... telegraficznie streszczając marcowy wyskok na śladówkach w Bieszczady. Trzy dni to zdecydowanie za mało, by zaspokoić tęsknotę do miejsc, w które nie wiedzieć czemu tak rzadko zaglądam, za krótko, by dawny plan-marzenie zimowej tury granicznym grzbietem od Rawki aż po - istniejący być może już tylko w mojej wyobraźni - "Koniec świata" w Łupkowie, który wyznaczał też szkic tego wyjazdu mógł się wreszcie zrealizować, ale te trzy, szybkie dni wystarczyły, by móc na nowo zawyć z zachwytu nad tą niezmiennie niepowtarzalną przestrzenią bukowej puszczy okraszonej dziewiczą bielą połonin.
Ze stalowo-bladosiwym od trzaskającego mrozu porankiem w bukowym anturażu siodła pod Czerteżą dość ekspresowo wytoczyłem się z szałasu, którego "przytulność" okazała się złudzeniem równym ciepłu jakie miały do zaoferowania fatałachy, które zabrałem ze sobą na okoliczność biwaków "gdzie popadnie" zimową porą. Temperatura gryzła półdupki za przeproszeniem... Mając na uwadze nadchodzące niebawem lapońskie survivale dałem tym razem wygrać myśli pragmatycznej nad zapraszającym, promieniejącym w słońcu horyzontem niekończących się gór na Zachodzie. Po biesiadnym śnieżnym czaju na Rabiej Skale odbiłem w prawo, na północ ku Paportnej. Powykręcane okiścią młode buczki łapały co chwila za kołnierz, zarys ścieżki, którą ostatni raz biegłem... po maturze, w lipcu 2000 roku z czasem odnalazłem za sprawą zawianego śladu skutera, być może tego samego, który uratował mnie dnia poprzedniego przed utonięciem w śniegach za Kremenarosem. Dzień ścielił się piękny na polanach i w koronach drzew leśnych zboczy Jawornika, którymi człapałem w dół ku Wetlinie. Sielanka takich z pozoru monotonnych acz błogich chwil, zwłaszcza wtedy, gdy wracam w doliny przeważnie powoduje u mnie odpał stanów euforycznych... i nie inaczej było tym razem hehhh, no ale jak już sfiksować to tylko na łonie natury :) Wetlinę... jej porozrzucane domostwa, resztki nasypu wąskotorówki, wyraźnie posezonowy sklep bez asortymentu za to z genialnie zakapiorską wkładką w postaci dwóch lokalnych biznesmenów przypominających jako żywo nieodżałowany duet ZZ Top(pamięta ich jeszcze ktoś!?) i przystanek PKS noszący wyraźne znamiona mniej i bardziej dawnych suuutych brewerii, które stawiam nie zdążą się zabliźnić do lipcowego najazdu letników... tą Wetlinę z całym jej słodkim, westernowym chaosem tkwiącą w zaspach zimowego półsnu zastałem owego pięknego, dnia trzeciego. Wbrew plotkom rozsiewanym przez pewnych purytan... "Niewiele się tutaj zmieniło od ostatniego razu!" - podskoczyłem z radości... mając jeszcze na podniebieniu resztki degustacji niesławnych, zimowych "delikatesów" burdelowatego Podhala. Browar z mlekiem, ostatni autosan bez wpadki tylko dla mnie i cała gorejąca złocistą poświatą zachodzącego słońca górska kraina zza szyby... Zima skończyła się za Baligrodem.
Słodkich snów Biesiska kochane! Obyś zawsze nucił tą samą ciszę Lesie spod Czerteży...
Na zimowe wieczory... Beniowski "Awanturnik nieśmiertelny"
więcej...
2012-02-07
"Za panowania króla Stanisława
Mieszkał ubogi szlachcic na Podolu;
Wysoko potem go wyniosła sława"
Iście panegiryczną strofą rozpoczyna wieszcz Słowacki swoją romantyczną pieśń o bohaterze nie tylko na owe całkiem już dawne czasy zupełnie niezwyczajnym...
Druga połowa XVIII stulecia. Europa w konwulsjach wojen i rewolucji, bezkompromisowy dryl absolutyzmu sprzęga się w krwawym zwarciu z anarchicznym młodym duchem liberalizmu i republikanizmu. Gaśnie stara Rzeczpospolita, daleko za oceanem wybucha Nowa Ameryka, daleko... Daleko od światowego zgiełku epokowych wydarzeń, w cieniu sielskich Małych Karpat okolic ówczesnego Nagyszombat, czyli dzisiejszej słowackiej Trnavy dorasta sobie młody węgierski szlachetka Móric Benyovszky... ordynarny żywot zakompleksionego prowincjusza pośród sennej nudy zapadłej dziury zapomnianych rubieży cesarstwa gwarantowany - zawyrokowałby pewnie jakiś zrzędliwy sąsiad z domu obok i... jak bardzo by się pomylił! Pisanym w gwiazdach zamysłem linia życia kulawego chłopaczyny z Verbó stanie się wkrótce najwdzięczniejszym tematem prac dociekliwych biografów i powieściopisarzy. Maurycy Beniowski - podający się za Polaka Węgier i pewnie trochę też Słowak... żołnierz, awanturnik, dyplomata, podróżnik i długo by jeszcze wymieniać i łatwo by się w tym wymienianiu pogubić... Burzliwa historia jego losów wpisuje się w kanwę toczącego się koła historii z wojowaniem u boku konfederatów barskich, przez syberyjskie zesłanie i brawurową, pełną przygód ucieczkę z Kamczatki przez przestrzeń nieznanych jego współczesnym mórz ku Europie, ku Francji i wytęsknionym ojczystym stronom, dla miłości zaginionej, rodziny i dalej ku wymarzonej karierze na najdostojniejszych dworach i jej apogeum będącym jego wielkim upadkiem zarazem jako bagatela...Król Madagaskaru! Napędzana najgorętszą ludzką namiętnością tworzenia w imię nieskończonej próżności bycia sławnym i bogatym, bycia kimś opowieść, ba cała saga pełnych niesamowitości osiągnięć przeplatana tysiącem najbezczelniejszych łgarstw i wyolbrzymień i to wszystko z dumnie powiewającą banderą najszczytniejszych humanistycznych idei na maszcie. Pasjonujące pomieszanie z poplątaniem i by rzec po dzisiejszemu - gotowy scenariusz filmowy! nieprawdaż? Owszem, pod warunkiem, że opowiadający losy naszego bohatera nie zagubi się w tym gąszczu prawdy i fikcji, jak również zachowa należyty dystans w ferowaniu jednoznacznych ocen tej bez wątpienia nietuzinkowej postaci. Błędów tych niestety nie ustrzegło się większość autorów kreślących dzieje Beniowskiego na przestrzeni dwóch stuleci popadając zbyt często w nazbyt skrajne wyroki jego poczynań: od peanów na cześć ze strony lubujących się w fantasmagoriach po druzgocące paszkwile szczególnie mu z przeróżnych powodów niechętnych...
Nie obawiaj się drogi czytający tą przydługawą dygresję, że jeśli do tejże linijki tekstu dotrwałeś to zostawię Cię wobec tak mało pociągającego wyboru. Otóż... pomijając lirykę Słowackiego istnieje naprawdę dobry kawałek słowa pisanego o Beniowskim i jego dziejach niezwykłych, który wpadł mi w ręce przypadkiem dni temu kilka. Żaden tam biały kruk. "Awanturnik nieśmiertelny" autorstwa Janusza Roszko - nieżyjącego już niestety, wybitnego reportażysty rodem ze Lwowa to w moim odczuciu biograficzne dzieło kompletne, z absolutnie imponująco skrupulatnym studium materiałów źródłowych podanym w sposób przystępny i potęgujący fascynację historią bohatera w toku nieprzerwanie wartkiej akcji. Autor z pasją i swobodą odnajduje się w często wielokroć przekłamanych zawiłościach życiorysu Beniowskiego zachowując od początku do końca krytyczne acz nie pozbawione poczucia adekwatnego do opisywanych okoliczności kpiarskiego humoru i często rozgrzeszającej sympatii spojrzenie na postać Maurycego Obieżyświata. Wielka ucieczka, wielka podróż, wielka przygoda raz jeszcze - "Awanturnik nieśmiertelny" - czytadło palce lizać dla wyobraźni szukającej wrażeń pośród przykrzących się pewnie już niektórym długich, mroźnych wieczorów. Kniżka wydana w 1989 r. dziś już biblioteczna lub do dostania w sieci prawie za grosze, raczej łatwa do zdobycia. Całym swym uzurpatorskim, nigdzie nie potwierdzonym autorytetem recenzenta amatora rekomenduję... "Niech się prawda śmieje!"
Długo oczekiwana, z utęsknieniem wyglądana... co bardziej niecierpliwi zaczęli już wątpić w naturalne następstwo pó roku. Na dobrą sprawę to i ja nie zastałem jej niedawno na Północy Dalekiej, gdzie jak gdzie, ale to właśnie tam listopadową porą najsampierw winna manifestować swoje nadejście zniewalając tajgę śniegiem i mrozem. Nic z tych rzeczy. W grudniowych Pieninach też ledwo udawała, że jest... ZIMAAAAA !!! Nareszcie... połowa stycznia wybiła. Zima! Z impetem godnym żywiołu zmiotła z widoku panoszący się od kilku, długich miesięcy, coraz bardziej ponury, przesiąknięty stęchlizną kupy walających się spadłych liści, błotnisto-mglisty świat przywracając właściwe porządkowi rzeczy reguły życia w uśpionych bielą górach i dolinach, gdzie też w tych to dniach ku mej nieskrywanej radości, na powrót po latach podmokłego, wyspiarskiego bumelanctwa bywam, odzyskując niemal zapomniany już smak śniegu i niegdysiejszego nałogu, wydobytych wreszcie z kurzów zza szafy narciarskich desek... i tak aż do zachłyśnięcia się!
Raz jestem, raz mnie nie ma, podejrzewam więc, że regularność korespondencji złożona na ołtarzu zimowej utraty głowy może odrobinę ucierpieć, ale ślubuję wszystko nadrobić jak... jak wrócę...
Na dziś załączam parę obrazków z nielicznych, trafionych okien pogodowych pośród prawie nieprzerwanej w ostatnich dniach zamieci na oddychającym w końcu oboma narciarskimi płucami kotłów Kasprowym i pogrążonej w zaspach Hali. Do usłyszenia niebawem!
Taaa, tylko pogoda coś nie w ten deseń ostatnio, alternatywnie: lampa w sprzężeniu z 20oma czy 30oma kreskami na minusie albo zadyma przy -15 to jakieś horrendum, ale... jeszcze będzie normalnie heh, pzdr.
imię: Hirek
2012-02-02 11:53
Ładny tekst
Nad Roku cichym przełomem.
2011-12-23
Koniec roku, woal mgieł spowija górską krainę latającego mnicha Trzech Koron. Przedświąteczna, zimowa pustka,
szept dunajeckich bystrzy i spokój oczekiwania nowego...
Najlepsze życzenia,
Atmosfery wspaniałego, wesołego świętowania Bożego Narodzenia
i spełnienia osobistych oraz górskich marzeń w nadchodzącym Nowym Roku 2012,
Wszystkim Wam, Gościom Miłym Lodowy.pl, których jakakolwiek pozytywna intencja
przywiodła tutaj wirtualną ścieżką do mnie, na tą nową górską ubocz w sieci.
Dawno mnie tutaj nie było. Sześć miesięcy bez Tatr, bo tyle czasu upłynęło od wiosennego kolebowania nad Cichą to dla kogoś, kto każdego dnia myślami drepcze ścieżkami Białej Wody czy Jaworowej bardzo długo. Trasa niby banalna, od Kotlin leśnym trawersem ponad Siedmioma Źródłami przez nieczynną Szarotkę, zalaną słońcem Pastwę(nie zawsze tak było heh!) ku emanującym zawsze ciszą i spokojem, a wyjątkowo tego dnia "rozgadanym" pękającym lodem Białym stawom
i dalej na wieczór nad skryty w głębokim, zimnym cieniu wielkich gór Zielony Staw, którego otoczenie było niegdyś dla odkrywającego te miejsca po raz pierwszy 15-latka pierwszą, wielką miłością tatrzańską. Taki to minipowrót do przeszłości, sama frajda, no i cały "belle vue" hotel tylko dla mnie...
Ostatnie chwile listopada w Tatrach to kontynuacja niekończącej się jesieni, fantastycznie słonecznej i malowniczo mglistej. Ciszę i bezruch wypłowiałych rudych, czekających już pierwszego, prawdziwego śniegu podgraniowych upłazów przerywają wędrujące jeden za drugim kierdle kozic korzystające z dobrodziejstw natury przed niechybnym nadejściem gorszych czasów. Pełna wspaniałości, sielska sceneria Koperszadów. Nie chcę nigdzie schodzić, dopiero przeszywający, popołudniowy, zachodni wiatr popycha mnie w dolinę. Przezorne kozły bacznie lustrują każdy mój ruch z wysoka, czekając kiedy oddale się na niestresujący dla nich dystans. Na granicy słońca
i cienia zanurzam się w las, który niemal dokładnie co do dnia, pięć lat później, opowiada historię pamiętnej, całonocnej ucieczki spod Hawrania. Jazgot i bulgot resztek wody uwięzionych w jednostajnej rzece lodu, w jaką zamienił się już tutejszy potok towarzyszy dalszej drodze. Na Gałajdówce ze starego przyzwyczajenia zataczam "partyzancką pętlę" aż pod okna leśniczówki, a o zmierzchu melduję się w Jaworzynie, gdzie na pożegnanie dnia udaje mi się po raz pierwszy tak skutecznie "skraść" kilka widoków nie byle jakich, widoków-okładek sennych projekcji wyobraźni przez ostatnie lata bycia daleko stąd. Do następnego, pewnie zimowego już razu!
Dzień wstał piękny, słoneczny i jak cały mijający miesiąc chłodny raczej umiarkowanie. Niedzielne poprawiny roztockiego święta przewodników kończyło tradycyjne ognisko na Rusinowej, po którym całe towarzystwo udało się przez Wiktorówki ku Zazadniej skąd miano rozjechać się dalej do domów. Z moim pomysłem dłuższego pobycia w górach zostałem więc sam i pożegnawszy wszystkich pod leśnym kościółkiem zawróciłem na Rusinową, gdzie właśnie pełen światła dzień wyjątkowo efektownie akcentował swój koniec.
Po gasnącym czerownokrwistą poświatą zachodzącego słońca niebie rozhulały na dobre wiatr pędził całe zastępy niebywale kształtnych chmur w absolutnie dynamicznych układach i równie szybko zmieniającej się barwie. Niespodziane spotkanie ze zjawiskiem Altocumulus lenticularis, bo tak zgrabniej z łaciny brzmi nazwa tych niezywkłych UFO chmur przez polską literaturę fachową określanych mianem "soczewkowatych". Latające nad głową nieziemskie spodki sponad Lodowego i Szerokiej, jaskrawa iluminacja unurzanych w purpurze fantazyjnych "anielskich włosów" wokół Gierlachu, jak i gonitwa świateł i cieni po spłowiałych rudościach upłazów Bielskiej grani zatrzymały mnie - zastygłego w co moment nowej ekwilibrystcznej pozie kurczowego trzymania próbującego odfrunąć z każdym kolejnym porywem statywu - na polanie niemal do zmroku. W zapadających ciemnościach ruszyłem z powrotem do Roztoki zastając ją pustą i cichą wręcz niewiarygodnie... Wychodzi na to, że całkiem przypadkowo miałem tego dnia szczęście znaleźć się we właściwym miejscu o idealnym czasie. Komentowane tutaj "niebiańskie widowisko", zastygłe w kilkudziesięciu wybranych obrazkach tego pleneru obejrzycie zaglądając do nowej tatrzańskiej galerii.
Z ziemi irlandzkiej do Roztoki. Jak zostawałem przewodnikiem tatrzańskim, akt ostatni.
2011-11-30
Jak by nie patrzeć żywot "emigranta z doskoku" określa stan niemal permanentnej tymczasowości. Ta dotyczy zarówno ruchomego miejsca zamieszkania i pracy jak i środowiska znajomych, którzy dzisiaj są, a jutro ich nie ma. Życie na wariackich papierach czy jak kto woli na walizkach to jednak też i pokusa, nęcąca wizja, raz złudna, raz zupełnie realna - bycia sobie panem, niezależności, swobodnej, wolnej od krępujących konwenansów samorealizacji. Ot jakaś tam wyboru sztuka.
Początek mojej kilkuletniej przygody z Wyspą Zieloną przypadł niemal dokładnie w połowie ustalonej harmonogramem wykładów, szkoleń i obozów kursowej drogi zostania przewodnikiem tatrzańskim co nie mogło nie skutkować dosyć poważnym wstrząśnieniem całego przedsięwzięcia i w konsekwencji oczywistym rozwleczeniem się wszystkiego w czasie. Dość powiedzieć, że szczęśliwy dla mnie finał kursu przewodników zainaugurowanego z końcem 2005 roku czytaj pomyślnie zdany ostatni etap egzaminu państwowego i uzyskanie licencji to późny listopad 2009. Symboliczne atrybuty przewodnika tatrzańskiego w postaci odznak i legitymacji dostałem do ręki w jakiejś kopercie dosłownie w biegu na kolejny samolot i całe następne 2 lata musiały minąć, by to moje blachowanie mogło odbyć się z należytym tradycyjnym przytupem. Okazja ku temu nadarzyła się wreszcie w ubiegły weekend podczas corocznej imprezy zakończenia sezonu, że tak to określę "macierzystego" dla mnie Koła przewodników tatrzańskich "Sieczków" z Krakowa. Świętowano jak zwykle w schronisku w Starej Roztoce. Do uroczystego śłubowania przy watrze wobec licznie zgromadzonego "branżowego" audytorium przystąpiło czterech świeżo upieczonych przewodników i jeden spadochroniarz w mojej osobie. A potem... szumiał białczański las i szumiało w głowach do białego rana... Przewidziane i nieprzewidziane programem punkty imprezy wypełniły nam ten cały, ostatni listopadowy weekend w Tatrach, a szczegółowa relacja z roztockich wydarzeń do przeczytania na witrynie Koła.
Kolegom z Koła Sieczków za pozytywne przyjęcie po latach serdeczne dzięki.
Koszmar odnaleziony. Historia w obrazku zaklęta. 5 lat minęło.
2011-11-30
Wczoraj znowu byłem tam, w Koperszadach. Okolicznościowo, jako że właśnie dzisiaj mija równe 5 lat od wspominanych wydarzeń, wpis czerwcowy odnawiam...
Komu z nas nie zdarzało się śnić na jawie? Sama przyjemność. Nieco gorzej, gdy jawa okazuje się i owszem być snem, lecz bynajmniej nie tym wymarzonym. Kiedy coś przed czym zawsze cierpła ci skóra bądź po czym budziłeś się zlany zimnym potem ciesząc się, że żyjesz okazuje się nie być wcale oglądaną zza szyby senną marą, a nieubłaganie uwierającą realnością... Kiedy jedna część mózgu wrzuca piąty bieg w walce o przetrwanie, a druga wciąż się łudzi próbując ujarzmić tą dobrze znaną niby iluzję. Daremnie...
Przekopując się ostatnio przez dość pokaźny stos tatrzańskich odbitek z "dawnych lat" pod rękę wpadło mi zdjęcie, którego nie podejrzewałem już nawet o istnienie. Widok ostatni i zarazem epilog pamiętnego koszmaru niekończącej się listopadowej nocy pod Hawraniem, tej samej karkołomnej przygody, o której opowieści chyba już każdy z moich znajomych miał okazję kiedyś wysłuchać...
O spadających rakach nad zalodzonym progiem czarnej czeluści, pijanym slalomie między zdumionymi kozicami w srebrnej poświacie księżyca, lawinowym antrakcie salwą spod Nowego i całonocnej wędrówce po omacku, co krok zasypiając na stojąco w letnich łachach w wietrznej lodowatej mżawce... ku górze, ku grani, która gdzieś tam musi przecież być, ku wątłej obietnicy bezpiecznego wyjścia z tej iście szklanej pułapki. O wodzie płynącej jak gdyby nigdy nic ...pod górę i jeszcze paru innych ciekawostkach tego szaleństwa z głupoty narodzonego, happyendem zakończonego. Jak pamiętam to po wspominanych tu ekscesach nie próbowałem nawet patrzeć
w stronę Tatr ładne miesiące, a i niedługo potem po raz pierwszy wywiało mnie do Irlandii... Bajdurzenie pewnie i osobnej powiastki warte, a fotowspomnienie wczoraj odnalezione, zeskanowane dzisiaj do tejże notki załączam. BEZPIECZNYCH WAKACJI W GÓRACH Wszystkim ! ;)))))) Wypijmy za błędy !
komentarze:dodaj
Tajga mistyczna. Laponia fińska 2011
2011-11-18
I właśnie wtedy, gdy dryfująca w ustawicznych porywach wiatru ponad lasami mgła zaczyna kręcić się wokół czubków drzew to rzednąc to gęstniejąc, a zawieszone zawsze tak nisko tutaj złocisto-krwiste słońce dołącza się do tego tańca światła
i cienia jest najwspanialej...
Tajga, wielki las północnego bezkresu Ziemi, by tylko wspomnieć, że w Eurazji rozciąga się na długośc 9000 km(!) z zachodu na wschód, od półwyspu Skandynawskiego do Oceanu Spokojnego. Tajga chyba każdemu kto do niej trafia na własne życzenie jawi się jako książkowa legenda, tajemnicza kraina dziecięcej fantazji i poszukiwania przygody. Dwa listopadowe tygodnie spędzone w objęciach niekończących się lasów Dalekiej Północy to zdecydowanie za mało, by taki mit tajgi odrzeć z nimbu majestatycznej tajemnicy, ale też wystarczająco długo, by przy sprzyjających warunkach, ciągłym ruchu i całkowitej otwartości na to co przyniesie los każdego kolejnego poranka czy wieczoru móc poznać i popodziwiać najrozmaitsze twarze arktycznej kniei, której sceneria każdego dnia w innym miejscu to nowe, fascynujące odkrycie i doznanie estetyczne, czy w pewnych szczególnych okolicznościach wręcz mistyczne aż do drzeszczy biegających po plecach, kiedy stajesz jak wryty, a fioletowe od mrozu dłonie chwytają za aparat nie czując żadnego zimna razem z całym ciałem i duszą pozostając w amoku admiracji kolorowego kalejdoskopu zdarzeń na styku nieba z ziemią.
I tym wszystkim chwilom znad zimowego Tuiskojoki i Luirojärvi, z ciemnych smreczyn ścieżki ku Hammaskuru, mrocznych uroczysk i bagien Jaurujoki i tundry okolic Keskipakat czy szarpanych wiatrem skalnych ostańców zboczy Korvatunturi i Kivipää, zorzom zmierzchu i poranka, tajdze lapońskiej, tajdze mistycznej, dotykalnej legendzie
i temu wszystkiemu czym mnie w ostatnich dniach obdarowała, galerię tą poświęcam. Zmęczonych miastem zapraszam.
Cisza stumilowego lasu. Wędrówki lapońskie. Saariselkä - Korvatunturi - Kemihaara i dalej /Sadan mailin erämaan hiljaisuus/
2011-11-17
Listopad. Świat za oknem chyli się ku upadkowi, hordy gawronów na powrót po śmietnikowej uczcie zasrywają straszące burą golizną, bezlistne, emanujące stęchlizną parki. Jak nie piździ to mgła albo sobotni smród palonych gumofilców i innego badziewia dochodzący z emeryckich działeczek umila życie. Pierwsze choinki w supermarketach, sam rarytas. Pozdrowiwszy wszystkich zmarłych, w oczekiwaniu inwazji przedzimowej paciary jeszcze bardziej szary niż zwykle obywatel może spokojnie oddać się zbieraniu zapasów tłuszczu na zimę srogą, zimę złą i nie zaburzając nawet raz obranej pozycji fotelowego pierdziciela dać wreszcie upust wszelakim depresjom. Czas przecież ku temu idealny i niewiele brakło przyznam się, bym
w posezonowym letargu zaakceptował taki stan rzeczy... Szcześliwie wyśnione niegdyś tęsknoty zwykle nie dają mi spokojnie zmrużyć oka, odporne na upływ czasu i ewoluujące okoliczności gryzą sumienie dobijając się o szacunek dla raz zrodzonych marzeń.
O genezie pomysłu powrotu na Daleką Północ jeszcze będzie czas i miejsce wspomnieć, fakt faktem słoneczne Bałkany były już tylko wspomnieniem, a listopadowa martwota właśnie zapukała do drzwi, gdy dzwonek w tym roku ostatni zadzwonił nad wyraz donośnie budząc zew poszukiwań wędrówki idealnej, no po prostu nie wybaczyłbym sobie... I wróciłem, właśnie teraz na przeciw ptakom dającym dyla na Południe.
Październikowego dnia ostatniego pojawiłem się w sprawiającej wrażenie zupełnie opustoszałej, lapońskiej Saariselce, jakieś 300 km na północ za kołem polarnym, by na
2 tygodnie skryć się w ostępach tajgi, która w tej częśći planety otwiera i zamyka każdy horyzont, stanowiąc treść wszystkiego co żywe i martwe na ziemi i w powietrzu. Dziewiątego dnia wędrówki przez wszystkie nieciepłe pory roku, tajgotundrą i odwieczną knieją, brodem płytkim i głębokim, przez bagna i moczary, grzbietem i płajem via owiewane arktycznym chłodem wzgórza ponad szklącą się taflą wielkich jezior, dolinami rzek i rzeczek meandrujących bez końca w zielono-brunatno-rudym niekiedy przyprószonym świeżą bielą krajobrazie jedynie boskiego zamysłu, na który nikt przez tysiąc lat nie odważył się podnieść ręki, ścieżką i na przełaj azymutem południowo-wschodnim, siedmiomilowymi skokami od jednej chatki do następnej, jedynego ciepłego przytuliska w sercu pierwotnej borealnej puszczy, w ciszy bezludzia i dziczy z asystą wszędobylskich reniferów i lemingów, z całym domem na barkach, fartem na karku i pechem rozbitej lewej stopy, owego dziewiątego dnia, na 112 kilometrze marszu, nie napotkawszy na swojej drodze żywego ducha, docierając na linię granicy fińsko-rosyjskiej osiągnąłem jego symboliczny, główny cel - wzgórze Korvatunturi, sławne legendą miejsce posiadówy Świętego Mikołaja i bandy jego elfów, Górę Ucho co życzeń tych mniej i bardziej grzecznych wyrostków słucha... Moje wołania o choćby skrawek, namiastkę, krótką chwilę aurory na niebie przeszły niestety bez echa, ale może mój hedonizm obraził brodatego decydenta?
Pośród dalszych perypetii i prezentów losu, historia tego jednego jedynego spotkania z człowiekiem księżycowej nocy nad Vierihaarą wysuwa się na plan pierwszy. Przyjacielska pomoc, dzięki której zdołałem sensacyjnie gładko, jednym wielkim susem wydostać się z bezkresu leśnego pustkowia ku uroczyskom, z których wystartowałem i dzięki czemu byłem w stanie na czas zameldować się na powrotny samolot z Ivalo. Fantastyczne doświadczenie w absolutnie niezwykłym kraju, o którym pełna opowieść wkrótce pojawi się i tu na stronie. Póki co Oczy ciekawskie zimnych krain zapraszam do galerii zdjęć.
Hi Michael! How great to hear that message of the haunted house on the lake where one, tiny mouse invaded me all night long :))) Lucky you to operate in UKK for half a year, that will surely be a wonderful experience!
Following your blog just now and coming back to Finnish taiga - Lemmenjoki wilderness this time - in March, simply can't wait...
Best greets from Subcarpathia to Lappish dreamland!
imię: Rautulampi
2012-01-26 14:54
Hello, my name is Mickaël
I am trainee Urho Kekkonen National Park until july. I saw today your message in the cabins Rauntulampi. http://stageenlaponie.blogspot.com/
Na poszukiwanie ...Tatr
2011-10-19
Lotem błyskawicy zwykło się określać tempo w jakim rozchodzi się plotka w towarzystwie, nie inaczej jak się okazuje rzecz się ma z rewelacjami internetowymi zwłaszcza tak intrygującymi jak prawdopodobny widok ośnieżonych Tatr z zielonych wzgórz ponad Rzeszowem, które zresztą od zawsze widzę od siebie z okna. Wiadomość taka, potwierdzona niby nawet dość efektownym zdjęciem pojawiła się wczoraj na portalu lokalnych ''Nowin'', co ściągnęło na punkty widokowe wokół miasta, późnym, wyjątkowo znowu pogodnym popołudniem pokaźną gromadkę ciekawskich. I ja tam byłem. Zawsze to jakaś frajda przejść się z Matysówki pod "przekaźnik" jak za dawnych lat, wychylić piwko, widoczki popodziwiać i wszystko ładnie, pięknie, ale jak bardzo chciałem uwierzyć i zobaczyć szczyty Tatr sponad Rzeszowa tak przyznaję niewiernemu Tomaszowi jakby gał nie wytrzeszczał, wiatr w ślepia do tego stopnia, że nawet oczami wyobraźni ni skrawka ni tyci tyci ząbka tatropodobnej turniczki nie udało się wypatrzeć.
Były za to genialne: sceneria zachodu słońca i atmosfera spotkania ludzi ciekawych, spragnionych czegoś naprawdę niecodziennego.
Jeszcze jeden raz potwierdziło się, że szczera intencja plus odrobina chęci w banalnych wydawać by się mogło okolicznościach rodzą zupełnie niezwykłe sytuacje...
P.S.
W temacie Gór Najpiękniejszych oglądanych z większej niż mniejszej oddali odżywają wspomnienia jesiennych wypadów na tą jedyną taką ławkę marzenie z widokiem
na Lodowy ponad Cmentarzem Salwatorskim pod Kopcem Kościuszki za studenckich czasów w Krakowie czy fatamorgany tatrzańskie wypatrywane z okien rozpędzającego się pociągu między wiejską stacyjką a Dunajcem w Bogumiłowicach za Tarnowem. Ostatni raz taki widok korony szczytów Tatr, z odległości powiedzmy dość niezwyczajnej przytrafił mi się jak mnie pamięć nie zawodzi pewnego supermroźnego, styczniowego wieczoru, zimą 2009 roku tuż pod wierzchołkiem Tarnicy w Bieszczadach,
co skostniałymi i trzęsącymi się z wprost gryzącego zimna dłońmi udało mi się nawet uwiecznić, co prawda bez efekciarskiego zoomu, ale JEST znaczy są.
Są w górach takie miejsca i takie widoki malowane geniuszem natury, do których nie potrzeba czy wręcz nie wypada nic dopowiadać w chwili zachwytu pierwszego wrażenia. W trakcie wrześniowego trawersu Przeklętych mijaliśmy tuziny takich miejsc, stając w ich tle zgięci w pół w wietrznych przeciągach wysokich przełęczy, maszerując ku wnętrzom najefektowniejszych panoram labiryntu masywów, za którymi często zupełnie nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, wstając wreszcie chłodnym porankiem po biwakach "gdzie popadło" i gdzie oczy i wyobraźnię budziła kurtyna poszarpanych grani skąpanych purpurą wschodzącego słońca ponad morzem ciągle zielonych, rozbrzmiewających tajemnymi pohukiwaniami lasów...
"Korona Scokistej" - fotografia obok, to widok turni masywu Scokistej/Alb: Maja Scokistes/(2396) oglądanych znad brzegów zupełnie wyschniętego o tej porze roku Jeziora Ropojańskiego, w punkcie granicznym Czarnogóry i Albanii u południowego krańca i zamknięcia doliny Ropojana.
Co z pewnością warte odnotowania w tym miejscu, dziewicze urwiska niebotycznych turni po lewej stronie kadru pokonywał z sukcesem w ubiegłym roku zespół polskich wspinaczy, o czym można poczytać TUTAJ. W tym tygodniu natomiast ''Korona Scokistej''/oryg.''The crown of Scokista''/ przyozdabia główna stronę portalu Summitpost.org jako foto tygodnia za sprawą waszych głosów, za które wielkie dzięki!
Koniec lata na katunach. Echa Gór Przeklętych. - Prokletije/Bjeshkët e Nemuna 2011
2011-10-16
Słowo się rzekło, los przyfarcił, trzecia wizyta w przeciągu roku w Przeklętych stała się faktem. Wizyta nie byle jaka,
ale wyjątkowo udana pod kątem okoliczności pogodowych, logistycznych, no i rzecz najważniejsza tych niespodziewanych, a zapadających w pamięć najgłebiej przygodowych. A było to tak...
Lot z Dublina do Podgoricy był moim "farewell to Ireland" raczej na dłużej niż krócej, przesiadka w Budapeszcie przebiegła wyjątkowo gładko. Z Marcinem, który do umówionego miejsca spotkania na czarnogórskim wybrzeżu podróżował na przeróżne sposoby lądem dwa dni z Rzeszowa, zeszliśmy się wieczorem w czwartek 22 września w Sutomore.
Nad słonecznym Adriatykiem zabawiliśmy do soboty z czego godnymi wspomnienia poza zwyczajowymi nadmorskimi atrakcjami były premierowe biwaki, gdzie na pierwszym o mało nas nie zwiało z klifów do morza, a przy okazji zaatakowały mrówki giganty plus sfora psów o poranku, drugi natomiast, który przypadł wprost na wielkiej nie tylko z nazwy plaży w Ulcinj tuż za rozpieprzonym, postgierkowskim czy posttitowskim hotelem widmo po zupełnie rozrywkowym, lekko zakrapianym wstępie zamienił się w bezsenny koszmar nieustającej i przegranej niestety batalii z jakimś komarzym planktonem, za sprawą którego
w wieku lat 30 dorobiłem się niezmywalnego trądziku...
Tak to się zaczynało, a konkret przyszedł późnym popołudniem w sobotę, kiedy to zawitaliśmy do znajomo rozwrzeszczanego Gusinje. Cevapi w Mimozie na przełamanie złej passy tym razem mnie nie znokautowało, zakupy, internet, po kielichu raki w przydymionej kafanie i w drogę ku ciemnej dolinie...
Poranek dnia pierwszego w Przeklętych, na tej samej łące co dokładnie rok wcześniej u wrót Ropojany tuż ponad Vusanje przywitał nas mgłą, która następnie w zupełnie podobnym widowisku jak podczas naszej pierwszej wizyty tutaj, fantastycznie ustąpiła miejsca pogodzie o jakiej na Wyspie Zielonej zwykle mogłem tylko pomarzyć.
Słońce towarzyszyło naszym leniwym krokom przez całą długość Ropojany, w której zaliczyliśmy długi popas nad fenomenalnie turkusowym Okiem Skakavicy, daliśmy się spisać znudzonym ciężką, niedzielną służbą pogranicznikom, by po kolejnym leżakowaniu w cieniu sosenek nad jeziorem, którego nie ma i w genialnej scenerii skalnych mnichów Karanfili zdecydować, że jednak mimo braku chęci, a wobec dokuczliwego braku wody przechodzimy na wieczór na stronę albańską w poszukiwaniu
tej ostatniej. Ponad niewysokim progiem wkroczyliśmy na przestronne, soczyste polany, widok zwyczajny może w Karpatach, ale nie tutaj. Rychło też ścieżka i dalekie echo szczekających psów doprowadziły nas do ukrytych za najeżonym skałkami garbem szałasów, na katun hali, doliny Buni i Runices. W nomenklaturze górali bałkańskich "katunami" zwykło się określać letnie obozowiska pasterzy, miejsca wybrane nieprzypadkowo, dogodne, do których stada powracają po całodziennym wypasie na wieczór, gdzie cały zwierzęcy przybytek jest koszarowany, gdzie ma miejsce udój, gdzie co najważniejsze jest stałe źródło wody... c.d.niebawem.
Miła niespodzianka prosto z Summitpost.org. Jedna z ostatnich "pirenejskich pocztówek" na tyle spodobała się użytkownikom tego największego górskiego portalu, by zostać wybraną ich głosami Zdjęciem Tygodnia w cyklicznym plebiscycie. Wielkie dzięki za Wasze głosy i zainteresowanie!
wieczorową porą 1 września w długim zejściu ze szczytu Monte Perdido przez Lago Helado i dalej do Refugio Goriz
w Pirenejach Aragonii, z okolic skalnych progów jakąś godzinę drogi ponad tym ostatnim. Festiwal świateł ponad rozpościerającym się poniżej łukiem Kanionu Ordesy i morzem szczytów zamykających horyzont na zachodzie, gdzieś ponad doliną Bujaruelo wynagrodził całkowite "mleko" z wierzchołka Perdido i... wpędził mnie w pewne tarapaty akurat wyjątkowo
karkołomnej drogi powrotnej przez czarną noc ku światłom schroniska.
Wobec takiego geniuszu scenerii chwili pośpiech był ostatnią rzeczą, którą zaprzątałbym sobie głowę...
Ten i wiele więcej widoków wrześniowych Pirenejów znajdziecie w dziale GALERIE oraz ALBUMIE na Summitpost.org. Zapraszam!
komentarze:dodaj
Szkice albańskie. Geneza i wstęp.
2011-09-17
Kto uwierzy, że są jeszcze w Europie takie miejsca, takie góry, z których niejednego szczytu widoków jeszcze nikt nie poznał. Skalne granie ludzką stopą nieskalane, urwiska ręką ciekawskiego wspinacza nietknięte. Potężne masywy wyrastające jeden przy drugim bynajmniej nie gdzieś na odludnej krawędzi świata, ale niemal w sercu tak często określanego mianem "starego" kontynentu, wręcz pod bokiem kolebki europejskiej cywilizacji Hellenów i Ilirów, na przecięciu odwiecznych szlaków migracji ludów i handlu, a obecnie na pograniczu trzech organizmów państwowych: Albanii, Czarnogóry i ciągle niepewnego swego ostatecznego statusu Kosowa.
O Górach Północnoalbańskich, o których mowa znanych też pod lotną nazwą Gór Przeklętych można śmiało wciąż i dzisiaj powiedzieć "góry znane, niepoznane". Sam fakt, że na tak stosunkowo niewielkim obszarze z całkiem rozwiniętą siecią dróg i osad ludzkich, wobec niemal 200-letniej historii boomu i mody na turystykę, eksplorację i zachwyty nad tworami natury zachowały się zakątki dziewicze - szczyty jest bez wątpienia fenomenem na skalę kontynentalną, który można próbować tłumaczyć specyfiką często nawiedzanego przez rozmaite niepokoje pogranicza kultur i religii, czy też choćby stanem dramatycznej izolacji w jakim pogrążyła się Albania na długie dziesięciolecia w czasach rządów komunistycznego absurdu epoki Envera Hodży, drugiej połowy ubiegłego wieku.
Woal tajemniczości osnuwający Prokletije i fantastycznie wzniosły krajobraz amfiteatralnego otoczenia przestronnych, słonecznych dolin, które znałem z relacji i zdjęć przykuwały moją uwagę od ładnych kilku lat, a okazja by wreszcie dotknąć tego czaru nadarzyła się dokładnie rok temu w trakcie południowego, bałkańskiego etapu transeuropejskiej eskapady, gdzie wizyta w tych górach była jednym z absolutnych priorytetów. Rozbuchane oczekiwania zostały zaspokojone z nawiązką.
Wypad na Jezerce w scenerii doskonałej wrześniowej pogody i atmosfera miejsc, które przy okazji przemierzyliśmy pozostawiły jeden z najtrwalszych śladów w pamięci,
do którego potem wracałem więcej niż często i za sprawą nieblednącej siły wspomnienia ...wróciłem tam ponownie, w rzeczywistości tym razem z początkiem kwietnia tego roku, by zobaczyć Góry Przeklęte ze szczytami spowitymi wciąż bielą śniegów i wczesną wiosną wdzierającą się w głąb dolin. Rekonesans pomimo niespodziewanych przygód zdrowotnych(nigdy więcej cevapi!?) wypadł pozytywnie, o impresjach estetycznych pisał nie będę, bo możecie przekonać się o nich sami zaglądając tu do galerii.
Szalony, wiosenny wypad na trasie Dublin - Budapeszt - Belgrad - Czarnogórsko-albańskie pogranicze i z powrotem miał miejsce w momencie wcale nie przypadkowym,
nie dlatego nawet, że tradycyjnie już przeboleć nie mogę tego, że kolejny rok tracę widok i smak prawdziwej zimy siedząc w tej krainie tysiąca odcieni szarości z jedną porą roku przypominającą rozwolnienie...ale w czasie, gdy ostatecznie przekonałem się o niezwykłych, realnych i niespotykanych nigdzie indziej w Europie możliwościach eksploracyjnych okolicy i jako taki miał stanowić pierwszy krok na świeżo wymyślonej drodze połączenia przyjemnego z pożytecznym...
O walorach fascynującej niedookreśloności Przeklętych zaświadczała korespondencja z bezpośrednio zainteresowanymi tematem, przegląd dostępnych w publicznym obiegu żródeł pisanych(niezbyt bogatych...m.in. jedyna pozycja przewodnikowa ograniczona do czarnogórskiego fragmentu gór autorstwa Rifata Mulicia), jak również odnalezionych e sieci rozmaitych raportów górołazów z ostatnich sezonów poświadczających kolejne pierwsze wejścia wspinaczkowe(także polskie!) w poprzek kilkusetmetrowych urwisk, na szczyty i turnie, których dziewiczości w żaden sposób nie można podważyć. Dodając do tego niemal kompletny brak jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej na całej długości łańcucha gór, utrudnienia graniczne wraz z pozostałościami nie tak znowu odległej zawieruchy wojennej, brak wiarygodnych, szczegółowych map, nazewnictwo topograficzne, na podstawie którego orientować potrafią się chyba tylko lokalni pasterze i zagadkowość miejsc, których skala dawałaby im w górach typu choćby naszych Tatr miejsce w szeregu najefektowniejszych(Casus góry zwanej Kredką) dopełniamy obrazu tej romantycznej terra incognita, którą obrałem sobie na celownik.
Po kwietniowej wizycie na Bałkanach, tu dygresja, praca i codzienność wessały mnie na tyle, że pomysł odkrywania tego co nieodkryte w Przeklętych zaczął się trochę przykurzać. Smutne jak cały feralny, tegoroczny czerwiec strawiony w korporacyjnym kołchozie... Z letargu tego jałowego biegu wybudziła mnie dopiero lipcowa "ucieczka" do Polski, a właściwie jedna sytuacja w wieczornym pociągu z lotniska do domu, kiedy to jakiś ledwo docierający do mnie subtelny kobiecy głos z przeciwnej strony siedzenia rozmawiając z kimś tam o czymś ni stąd ni zowąd zaczął nagle opowiadać o własnym marzeniu o Albanii nieodkrytej. "Jak to do cholery możliwe tu i teraz!?" niemal na głos pomyślałem...Usłyszeć coś podobnego jeszcze w tamtym moim raczej kiepskim stanie ducha między usypiającym stukotem osobówki w tle, z nosem przy brudnym, zaparowanym oknie w deszczową, lipcową noc, gdzieś pod jakimś anonimowym Brzeskiem czy innym Tarnowem... noooo przyznaję, że był to dla mnie conajmniej niezwykły przypadek...Chwytaj chwilę! Głos miał na imię Magda i wysiadł w Dębicy, być może już doczekał się swojej Szkiperii... więcej...
Postawiony do pionu zacząłem znowu kreślić te moje szkice albańskie. Po lekturze "Albanii" Czekalskiego, studium historii najnowszej i otoczenia etnograficznego tego zakątka świata, dokończyłem niezbędnego dosprzętawiania się na okoliczność nowej eskapady i ustaliłem jej kalendarzowy termin, który nadchodzi właśnie wielkimi krokami.
Liczę, że za tydzień od dziś, po szczęśliwym uporaniu się z ostatnimi wyspiarskimi pierdołami będziemy już na miejscu, w Przeklętych.
Wejście w góry od dobrze znajomej czarnogórskiej strony, w zależności od pogody jaką zastaniemy albo głównym ciągiem Ropojany pod granicę albańską i dalej na Qafa Pejes(najgenialniejsze miejscówki na biwak jakie znam...) lub doliną Zarunicy na południowy-wschód od Vusanje. W planach przejście dolinami albańskiej części Przeklętych od kulminacji Djeravicy po stronie kosowskiej na wschodzie po dolinę rzeki Cemit na zachodzie, z wejściami poza wspomnianą Djeravicą na wierzchołki głównych grup górskich, by wymienić nazwy pików: Maja Kolata, Maja Rosit, Maja Hekurave, Maja Popluks, Maja Radohines czy przepiękne Maja Arapit i Karanfile z turnią Očnjaka ponad Grbają, nie zapominając i o widokowych graniach Popadii i Trojana i o zejściu na południowe przedpole gór do Bajram Curri. Poza tym, dość ogólnie przedstawionym programem wypadałoby wrócić choćby na chwilę w kanion Tary(i spłynąć) i zabawić co nieco nad Adriatykiem. Jak by nie patrzeć wszystko prawie po drodze ;)
Daj tylko Boziu pogodę!
Celem poza samą oczywistą frajdą z bycia w górach, za którymi nie powiem zdążyłem zatęsknić będzie poznanie i co za tym idzie dobra orientacja w strukturze dolin centralnej części łańcucha gór wraz z opisem szeregu klasycznych wejść szczytowych ujętym w tradycyjnej, możliwie wyczerpującej konwencji przewodnikowej(opis topo, dystans, czas przejścia, różnica wzniesień etc.) plus wiadomo porządna dokumentacja fotograficzna. Pełną relację z wyjazdu oraz raport o jakichkolwiek efektach "prac" opublikuję na stronie w drugiej połowie października.
Czas pakować bambetle i w drogę. Do zobaczenia i do przeczytania. Niech będą Przeklęte!
Nie wiem czy ktoś wymyślił coś bardziej skutecznego, stosowanego doraźnie na całe zło uwierających kajdanów codzienności niż po prostu odkrywanie nowego. Człowiek, myśl, miejsce, zjawisko - robisz krok, by się zafascynować i po raz kolejny doznać tego euforycznego stanu olśnienia, że poza tą matnią, w której tkwiłeś z jakichś mniej lub bardziej przyziemnych powodów istnieje szeroki świat, świat kipiący bogactwem kolorów, emocji i piękna, które wykręca Ci głowę na wszystkie strony, a w oczach odbija błysk niemal dziecięcego zdumienia... Zobaczyć i poczuć coś nowego było też genezą mojego pierwszego spotkania z Pirenejami w ubiegłym tygodniu.
Romantyczny nimb wielkich, nieco dziś zapomnianych gór, sława Ordesy - wielkiego kanionu Europy i sceneria grani wokół Góry Zaginionej - Monte Perdido, które znałem dotąd tylko z obrazków, no i lato, lato i jeszcze raz lato, które nie umarło... były dla mnie absolutną zachętą do drogi.
W górach spędziłem raptem tydzień wliczając w to wcale nie tak znowu krótki dojazd z Barcelony co było czasem bezdyskusyjnie za krótkim na realizację pierwotnego planu marszruty wokół Monte Perdido przez Gavarnie po francuskiej stronie masywu, szczęśliwie jednak pomimo tego, mimo zagwozdek pogodowych niemal co rano, nieco skopanego zdrowia i "samowystarczalnego worka" na plecach o wadze wyrzutni rakiet udało się zaliczyć główne punkty klasycznego programu hiszpańskiego wypadu
z wejściem na Monte Perdido(3,355), trawersem na legendarną w ścisłym tego słowa znaczeniu przełęcz Breche de Roland(2,807), przejściem kanionu Ordesy wzdłuż
i wszerz z biwakiem ponad kilometrową otchłanią, ze słońcem, którego szukałem i szaleństwem burz, za którymi wcale się nie stęskniłem, a które jak zwykle mnie nie oszczędzały, z ciszą zupełnie innego niż karpackie górskiego pustkowia i z gwarem wieczorów przy flaszce czerwonego wina w Goriz z tuzinem kompanów ze stron świata czterech poznanych na pirenejskiej ścieżce. Pozbyłem się głównego powodu narzekań ostatnich miesięcy, los zwrócił mi swobodę, na którą tak czekałem. Postawić się teraz na nogi, by kolejne plany z dawna nakreślone nie pozostały tylko papierowymi fantazjami to pierwsze zadanie, które sobie dzisiaj stawiam.
Z najlepszym pirenejskim pozdrowieniem dla Katalin i Viktora, Volkera, Adreasa, Davida, Nadeige i zwiedzającego wielki świat "Aussiego znad Ordesy" Daniela.
Nie po tom Cię ze szczytów rozpaczy paźdzernikową nocą ciemną sprowadzał byś teraz puszczał bąki w kulturalnych miejscach, nowohucki zakapiorze.
p.s.
Jeszcze jedno Emilu: pracuj nad przeponą, dieta cud obawiam się może nie wystarczyć i ogarnij drewutnię, bo lada dzień, lada tydzień Cię zaszczycę...
imię: Emil C.
2011-09-15 22:25
Czcza gadanina i słodkie pierdzenie wiejskiego filozofa z Pierdido Mojrzeszowa.
2700 kilometrów karpackiej odysei Simona Dubuis. Lipcowe śniegi, zielone połoniny.
2011-07-12
2700 to całe trzysta, trzysta kilometrów więcej niż dystans jaki latem 2006 w 110 dni przemierzył Simon Dubuis - młody globtrotter z francuskiego Lille - maszerując z Nicei aż do Wiednia podczas wielkiego trawersu Alp ukoronowanego wejściem na Mont Blanc. Wielkie wędrówki najwyraźniej bardzo mu się spodobały, bo w tym roku Simon podjął kolejne wyzwanie - Karpaty i ze wspomnianych, planowanych 2700 km do celu, dystansu zaczęło ubywać 3 czerwca, kiedy to francuski wagabunda wyruszył pieszo z Wiednia, by brzegiem Dunaju dwa dni później minąć Bratysławę i wejść na karpacki trakt, który wielkim łukiem gór, przez terytorium sześciu państw będzie go prowadził przez bagatela cztery miesiące aż do finału gdzieś w okolicach Niszu w dalekiej Serbii.
Plany Simona poznałem, gdy gdzieś w kwietniu napisał do mnie szukając przewodnika na Gerlach. Swoją ambicją, fantazją i śmiałością w kreśleniu wielkich zamierzeń podróżniczych i osiąganiu celów całkowicie mi zaimponował. Iście imponującym było też tempo w jakim rozpoczął swój długi marsz. Ledwie kilkanaście dni zajęło mu pokonanie lesistych grzbietów Małych Karpat i Strażowskich Wierchów, wietrznej grani Małej Fatry, by stanąć w obliczu Tatr... feralnie w momencie, gdy letnia dotąd aura z dnia na dzień załamała się drastycznie przynosząc jesienne chłody, mgłę i opady śniegu. Śledząc ostatnie wpisy internetowego dziennika podróży Simona, meandrując między zawiłościami francuszczyzny, której resztki zdążyły mi już mi prawie całkiem wywietrzeć z głowy, wyczytałem, że król Tatr - Gierlach za sprawą komplikacji pogodowych wybronił się przed zakusami zdobywcy, który pewnie będzie musiał poczekać na inną okazję po ostatecznej rozprawie z Łukiem Karpat, kto wie, być może jeszcze jesienią?
Prawdziwe lato powróciło ostatnio w nasze góry i doliny tropikalnym upałem i gromkimi salwami gwałtownych burz, a Simon tymczasem wędruje dalej.
Chwilę temu zachwycał się bogactwem krajobrazu Pienin, teraz maszeruje wśród zielonych łąk i pagórów Beskidu Niskiego, gdzie jak donosi w swym dzienniku mógł wreszcie wrócić do biwakowania w terenie. Przed nim Bieszczady, a za dni kilka granica z Ukrainą, gdzie przygody - mam nadzieję - tylko te szczęśliwe(sic!) są więcej niż gwarantowane!
Wielką wędrówkę Simona Łukiem Karpat śledzić można na jego transkarpackim blogu, gdzie autor na bieżąco informuje o tym, co go spotyka i zamieszcza świeże zdjęcia. Zainteresowanych postacią francuskiego poszukiwacza przygód i historią jego wcześniejszych wypraw odsyłam zaś na DUBUIS.NET. Znajdziecie tu pełne portfolio jego dotychczas zrealizowanych pomysłów i absolutnie inspirujących podróżniczych dokonań.
Nie pozostaje mi nic innego jak tylko trzymać kciuki za Simona i jego wielkie marzenie, za szczęśliwy los, dobrą pogodę i dobrych ludzi w drodze przez górską "Pustkę wielkich cisz" jak o swojej karpackiej opowieści z Wielkiego Łuku pisał jeden z jego poprzedników/Ł.Supergan/. En avant Simon! Bon voyage!
Tam, gdzie twoje oczy wspinają się ku porannej tęczy... Wiosenna errata do zimowej opowieści.
2011-06-07
Trzy dni to straaasznie malo powie ktoś...W codziennym kołowrotku powtarzalnych sekwencji zdarzeń to faktycznie ledwo wyczuwalne muśnięcie czasu, z tego samego punktu widzenia jednak te trzy dni w Tatrach to dzisiaj dla mnie niemalże lądowanie na Księżycu...dwa i pół miesiąca wyczekiwane. Powrót do miejsc, które przemierzałem ostatnio zimą, wagabunda bez programu Ciemnosmreczyńskim traktem z dwoma fantazyjnymi biwakami pod majowym niebem, pośród rozkwitłej wiosny dolin i upstrzonych wciąż białymi plamami śnieżnych płatów grani i upłazów Mięguszowieckich i Hrubego, z dalekim szumem siklawy mieszającym się ze śpiewem ptaków ponad Garajową młaką, oko w oko z kamzikami na Liliowem i tęczą na dzień dobry w Walentkowej. Ni mniej ni więcej tylko trzy dni w Tatrach wytęsknionych, w obrazkach TUTAJ dla Was.
komentarze:dodaj
Tatrzańskie spotkania o poranku
2011-06-05
"An early morning walk is a blessing for the whole day" pisał natchniony Thoreau siedząc nad lesistymi brzegami połyskującego jutrzenką Waldenu w najwspanialszej i najbardziej rozbudowanej literackiej apoteozie poranka - najświętszej chwili dnia... "Wraz z porankiem budzi się wszelka mądrość..."
Stado jeleni, kozice na wyciągnięcie ręki, sławni pisarze/tak, tak!/ i poza całą paletą skąpanych wiosną gór... poburzowe niebo kolorową tęczą malowane, to wszystko czym witał mnie nowy dzień początkiem czerwca, wędrując prastarym Ciemnosmreczyńskim szlakiem w Tatrach. Co by na to powiedział Thoreau? Co Ty na to? Zapraszam do galerii zdjęć!
komentarze:dodaj
Syzyfowe... prace nad stroną
2011-06-04
Kilka nowych tłumaczeń strony głównej, co nieco zdjęć i okładek albumów wciąż bez właściwej zawartości, kosmetyka osadzonych już wcześniej tekstów, stworzenie podstawowych zarysów dla bazy szczytów tatrzańskich /Na szczytach Tatr/
i "uruchomienie" ledwo jednym tematem działu Fascynacje to wszystko czego udało mi się dokonać w przeciągu ostatnich
2 miesięcy z okładem...słowem tempo gorzej niz ślimacze i wcale nie zanosi się, aby nadchodzące tygodnie przyniosły wyraźną poprawę w tej kwestii...
komentarze:dodaj
Sto lat Goorolu!
2011-04-25
Najlepsze życzenia stu lat w pełnym gazie, samych sukcesów na niwie biznesowej, no i oczywiście kolejnego niesamowitego sezonu w Tatrach dla świętującego w tych dniach urodziny Wojtka Kościelniaka - całodobowego ;-) webmajstra Lodowy.pl. Najlepszego!!!
Z największą przyjemnością śpieszę poinformować, że wraz z początkiem publikacji zdjęć z kwietniowego bałkańskiego wyjazdu, fotografia 'Maja Lagovjet ponad Zastanem Grbajskim' uzyskała status Zdjęcia Tygodnia na portalu Summitpost.org/po raz drugi w 'karierze'/. Serdeczne dzięki za wszystkie głosy i pozytywne komentarze!
Wszystkim Wam goszczącym na tej nowopowstającej stronie
życzy
Tomek
Niech będą Przeklęte! Powrót z Bałkanów.
2011-04-10
I po wyjeździe. Od sraczki po grymasy Doliny Matki, że tak powiem... ;) Pod powiekami wciąż pełno widoków rodzącej się wiosny pośród ośnieżonych szczytów ponad Grbają i Ropojaną. Poza tym okoliczności wspomnienia tutaj niegodne nie pozwoliły na wiele z planowanych działań eksploratorskich, ale mam nieodparte przeczucie, że raczej prędzej niż później znowu się spotkamy tam, w Przeklętych.
Z podziękowaniem dla Petera Budai za logistyczne i moralne wsparcie wypadu. Lengyel, magyar – két jó barát!!! ;)
W dniach 1-7 kwietnia powracam w znajome miejsca na Bałkanach.
Celem wyjazdu jest zimowa eksploracja północnego skłonu Gór Przeklętych na pograniczu czarnogórsko-albańskim,
głównie rejonu dolin Grbaja i Ropojana/Przełęcz Qafa Pejës z zejściem do Theth jeśli warunki pozwolą/.
Zebrany materiał i fotodokumentacja posłużą na poczet realizacji pomysłów, o których wspomnę tutaj wkrótce.
Trzymajta kciuki za bezpieczne śniegi i pogodę!
Prace nad stroną
2011-03-27
Wszystkie działy Lodowy.pl pozostają wciąż w permanentnej budowie, w ciężkich bojach o chwilę wolnego czasu...
Na dzień dzisiejszy zawartość merytoryczną witryny szacuję na 10-15% oczekiwanej treści stałej. Walczymy dalej.
Wilczym śladem. Na wyrypie w Tatrach.
2011-03-10
7-9 marca. Pełna przygód, dwudniowa narciarska tura na trasie:
Trzy Studniczki - Dolina Koprowa - Ciemne Smreczyny - Zawory - Dolina Cicha - Dolina Tomanowa - Tomanowa Przełęcz - Ornak(schronisko) z nieplanowanym biwakiem(15 na minusie w nocy...) w leśnych ostępach Tomanowej Liptowskiej.
Tatry w pełnej zimowej krasie słońca i dziewiczych śniegów, jak rzadko kiedy w tym jakże kapryśnym sezonie!
Pierwsze święta w Polsce, w domu od 4 długich lat i wspaniała okazja, by zajrzeć w pełni zimowe już Tatry, by pożegnać kończący się właśnie stary rok. A był to rok zupełnie niezwykłych przygód z widokami tysiąca miejsc od skalistych, zachodnich wybrzeży Irlandii po turecki Stambuł, od zimnego Przylądka Północnego podczas białych nocy po skąpane w słońcu greckie Meteory. Pozostaje mieć nadzieję, że ten nadchodzący 2011 przyniesie nie mniej emocji.
"Zamieszkałem w lesie, ponieważ chciałem żyć świadomie. Chciałem czerpać ze źródeł życia samą jego istotę. Odrzucić wszystko, co nie było nim, by w godzinę śmierci nie odkryć, że nie żyłem." - Henry David Thoreau