Niczym jacyś błędni rozbitkowie na spowitym całunem bieli i gnanych lodowatym wichrem mgieł oceanie, na przekór obfitym dopustom, sprzętowym i zdrowotnym, dreptaliśmy uparcie ku wschodnim wybrzeżom Szpicbergenu, ku lodowcom Ziemi Heer. Śniegi dziewicze i feeria kształtnych sopek, wszystko wciąż jeszcze w pełnym, zimowym, kwietniowym więcej...
zaśnięciu wyciszającym zupełnie barwne kontrasty, doprowadziły nas wreszcie, szóstego dnia wędrówki, do spotkania z potężnym glacjałem. To było czoło lodowca Edvardbreen ponad równusieńką taflą skrywającą głęboko wody Ratjorny. Kryształowy klif przypominał wielką bryłę spękanej ściśle, rysowanej jakimś gigantycznym węgielkiem soli, a sam olbrzymi jęzor z absolutnie księżycowymi widokami na Zachód, był nam szeroką drogą w pełnym słońcu i po omacku, jak również domem u stóp niegasnącego szkarłatem "Alpamayo" Hafjellet na najzimniejszym z biwaków. Spotkanie moren u jego szczytu było miejscem bodaj największego z moich zachwyceń nad przestrzenią od lat. Zaklęta w wiecznych lodach, obwarowana śnieżnymi piramidami głębia nad głębiami Nordsysselbreen i Sulsbreen bez jednej rysy, bez śladu, z wędrującymi światłocieniami. Dłonie i policzki odpadały od mrozu, łzawiące oczy nie nadążały ugasić pragnienia duszy. Coś boleśnie niebywałego. A stamtąd został nam już ledwie, przepleciony czujnym na białe misie biwakiem, dzień drogi ku morskim horyzontom, gdzie też od samego rana i podczas peregrynacji Zatoką Inglefielda niebiosa łaskawiły nam bezchmurnym lazurem. Lody błękitne, lody śpiewające okraszone świeżym tropem polarnego uszatka nieboraka. Arktyka w całym swym ogromie i wielkie szczęście przy nas, bo dnia następnego nad całą zmarzniętą krainą zaległa gęsta mgła.
Raczeni zwalającym z nóg huraganem, wykłuci lodowymi szpilkami w niekończących się rozległościach Kjellstroemdalen gnaliśmy trzy dni potem szukać przygód w odchodzącej w zapomnienie górniczej Sveagruvie. Wytrwałość i nadzieja wyprosiły nam uśmiech od Losu i ciepły kąt z tak pociągającym wieczornym widokiem w głąb fiordu Rindersbukty, że finał naszej eskapady mógł być tylko jeden i mimo chwili wytęsknionego azylu od mrozu i wiatru, wiedzeni na pokuszenie, wszyscy zgodnie pisaliśmy się na jeszcze jedną, wcale odległą gehennę w siarczystościach. Paulabreen w całym majestacie fantazyjnych seraków rumienił się długo w trzaskający ziąb widnej nocy. O poranku bliżej nam było do jego, rozlewającego się śmiało, wielkim, zgruchotanym czołem z południowej strony zatoki, sąsiada - lodowca Scheelebreen, ku któremu podeszliśmy niemal na wyciągnięcie ręki w akompaniamencie grzmotów obrywów, gdzieś w całej gigantomachii setek połyskujących figur, kolumnad, łuków i obelisków, partenonów i ołtarzy tego niby zaklętego w lodową ruinę antycznego polis...
Oblicza lodowców Ziemi Heer. Szpicbergen, kwiecień 2022.